Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nie podeptał krzyża

Treść

Ksiądz Jan Hryniewicz (1917-1999) Bez wątpienia była to niezwykła i wielka osobowość. Taką opinię wyraża chyba każdy, kto choć raz zetknął się z tym kapłanem. Zdaniem wielu mieszkańców Świdnika, to właśnie ten kapłan zasłużył na miano ojca duchownego Świdnika w najtrudniejszym okresie naszych dziejów. W 1994 r. ks. Jan Hryniewicz otrzymał, pierwszy w dziejach miasta, honorowy tytuł "Zasłużony dla Miasta Świdnika". Kapłan ten pozostanie jednak w świadomości mieszkańców miasta jako budowniczy pierwszego kościoła w Świdniku, zarówno tego materialnego, jak i duchowego. Uzyskanie pozwolenia na budowę, a także sama budowa kościoła były bez wątpienia największym jego dziełem i marzeniem. Ksiądz Hryniewicz podjął się tego trudnego zadania i doprowadził je do końca. Temu oddawał się bez reszty. Miał pełną świadomość tego, iż Świdnik miał być miastem bez Boga i religii, wręcz miastem ateistycznym (podobnie jak Nowa Huta). Ówcześni włodarze miasta nawet nie ukrywali, że w Świdniku kościoła nigdy nie będzie. Młodzi świdniczanie dumni są, że o ich mieście jest głośno, niektórzy twierdzą wręcz, że "od Świdnika wszystko się zaczęło". Lipcowe strajki w 1980 r. zapoczątkowały falę i eskalację protestów w całym kraju. W konsekwencji doprowadziły one do uzyskania tak upragnionej niepodległości i suwerenności. Ksiądz Hryniewicz w tym okresie dziejów miał miejsce szczególne i wyjątkowe. Stąd zawsze pozostanie i będzie kojarzony jako duchowny ojciec i patron Świdnika. Tułaczy los Urodził się na ziemi wileńskiej 16 lipca 1917 r. w Malinowszczyźnie, ochrzczony zaś został w parafii w Głębokiem. W tym też miasteczku uczęszczał do szkoły powszechnej, którą ukończył w 1932 roku. Matka, Elżbieta Płatczonek, wyszła za mąż za Józefa Hryniewicza. Józef był bardzo dobrym mężem i ojcem, Elżbieta zaś troskliwą żoną i matką. Była bardzo religijna i pobożna, należała do III Zakonu św. Franciszka. Po ukończeniu sześciu klas szkoły powszechnej Jan złożył 5 września 1932 r. z wynikiem dobrym egzamin wstępny do Prywatnego Gimnazjum im. Unii Lubelskiej w Głębokiem. Był dzieckiem bardzo wrażliwym i uczuciowym. Regularnie uczęszczał na Msze Święte i nabożeństwa. Jego siostra Weronika napisała wprost, że "brat będąc uczniem gimnazjum wiele godzin modlił się w skupieniu". Poza tym był w stałym kontakcie z miejscowym księdzem dziekanem. W 1938 r. zmarł Józef Hryniewicz. Jan nie załamał się jednak i już w maju 1938 r. w Wilnie zdał pomyślnie egzamin maturalny. Po maturze odbył służbę wojskową w Lidzie, a następnie podjął w Wilnie studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Stefana Batorego. Wybuch II wojny światowej zapisał się tragicznie w dziejach rodziny Hryniewiczów. Niezwykle bolesnym przeżyciem była dla niego agresja sowiecka na wschodnie terytoria II Rzeczypospolitej 17 września 1939 roku. W drodze powrotnej do swojej rodzinnej Malinowszczyzny młody Hryniewicz był świadkiem wejścia Armii Czerwonej do Głębokiego. Wspomina w swojej autobiografii: "Ludzie wyszli z domów i zamarli w bezruchu, stanęli na chodnikach obok swoich domów; zapadła absolutna cisza. Dosłownie jedynym, który się ruszał, byłem ja. Jadąc między szpalerami ludzi czułem się dziwnie, obawiałem się, że znajdzie się ktoś, kto zakrzyknie: trzymajcie, to wróg ludu". Ten smutny epizod wywarł na nim niewątpliwie ogromne wrażenie. W październiku 1939 r. okupacyjne wojska sowieckie przejęły majątek rodziny Hryniewiczów w Malinowszczyźnie, zamieniając go na kołchoz. Wkrótce majątek bezprawnie odebrano, budynki spalono, a prawie wszystkich członków rodziny aresztowano i wywieziono do łagrów. Młody Hryniewicz zaliczył niestety tylko pierwszy rok studiów w Wilnie. Z bólem serca napisze po latach, że "utracił rodzinę, dom i cały majątek". Uciekając przed bolszewikami, udał się do Lwowa, by tam podjąć przerwane studia. Wkrótce jednak musiał opuścić i to miasto. Na przeszkodzie stało jego pochodzenie społeczne, narodowe oraz wyznanie religijne. Następnie udał się do Białegostoku, jednak i tam nie znalazł uznania z powodu niechęci władz oświatowych do Polaków. Rozwiały się więc marzenia o studiowaniu w latach wojny i okupacji. Od jesieni 1939 r. do wiosny 1940 r. Hryniewicz pozostawał bez pracy i stałego miejsca zamieszkania. Surowe warunki życia powodowały, że zmuszony był uczyć się i żyć w ekstremalnych warunkach: na dworcach, ulicach, skwerach, peryferiach miast, a nawet w korytarzach biur i urzędów. Często zmieniał miejsca pobytu w obawie przed aresztowaniem. Jego tułaczy szlak prowadził przez liczne miejscowości na Kresach II RP (m.in. Kowel, Równe, Radoszkowice). Obawiał się o swoje życie. Być Polakiem oznaczało kłopoty, a nawet śmierć. W połowie czerwca 1940 r. do szkoły powszechnej, gdzie pracował, przybyła specjalna komisja, w celu rewizji szkolnych pomocy dydaktycznych. W jednej z szaf znaleziono m.in. portrety J. Piłsudskiego i E. Rydza-Śmigłego, a ponadto krzyż i polskie godło. Zwrócono się wówczas do Hryniewicza, aby dał dzieciom dobry przykład i podeptał oraz złamał krzyż. Gdy zdecydowanie odmówił, wówczas sami członkowie komisji opluli i podeptali krucyfiks. To koszmarne przeżycie niewątpliwie miało duży wpływ na jego psychikę. Przede wszystkim wpłynęło na wybór dalszej drogi życiowej. Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 r. opuścił miejsce pracy i przedostał się do Wilna, a potem do Trok. Nowy okupant niemiecki "upaństwowił" ojcowiznę Hryniewicza. Nie chcąc być urzędnikiem niemieckim, Jan opuścił swój dom rodzinny. Zmuszony był tułać się, zmieniając często miejsca pobytu. W czasie okupacji niemieckiej partyzantka sowiecka trzykrotnie próbowała pozbawić go życia. Obawiał się też aresztowania przez Niemców. Na przykład jesienią 1943 r. niemiecka komisja poborowa skierowała Hryniewicza do pracy przymusowej na terenie III Rzeszy. Nie zawiedli go wówczas przyjaciele, pomagając mu w znalezieniu nowej pracy na stacji kolejowej w Głębokiem. Szybko tam awansował. Początkowo jako robotnik układający tory, potem malarz znaków drogowych, zwrotniczy, kasjer biletowy, magazynier, radca prawny i wreszcie naczelnik oddziału Służby Handlowej. W nowej rzeczywistości 9 stycznia 1945 r. Jan Hryniewicz otrzymał w Głębokiem kartę ewidencyjną. Upoważniała ona do wyjazdu do Polski. Wspomina to wydarzenie z nostalgią: "Ostatni wagon zarezerwowałem dla siebie. Była surowa zima, mróz 30 stopni, jechałem nieogrzewanym wagonem bydlęcym". Losy rzuciły go do Lublina. Listopad 1945 r. to chyba najważniejszy moment w życiu Hryniewicza. Wówczas zdecydował się wybrać drogę kapłańską i wstąpił do seminarium duchownego w Lublinie. Miał zapewne obawy, ponieważ z niepokojem pisał: "Czy będę dobrym księdzem?". W 1949 r. otrzymał święcenia diakońskie z rąk przyszłego Prymasa Tysiąclecia ks. bp. Stefana Wyszyńskiego. Natomiast 25 czerwca 1950 r. święcenia kapłańskie - z rąk biskupa lubelskiego Piotra Kałwy. Przez osiem kolejnych lat ks. Jan pełnił funkcję wikariusza w kilku lubelskich parafiach (Janów Lubelski, Zaklików, Kazimierz Dolny i Chełm). Zostały zauważone jego duże zaangażowanie i umiejętności organizatorskie. W 1970 r. kuria lubelska skierowała ks. Hryniewicza do parafii w Kazimierzówce koło Świdnika. W Świdniku nie było kościoła, a wszyscy wierni chodzili pieszo 4 kilometry do Kazimierzówki. Biskup lubelski Kałwa powiedział mu wręcz: "Pojedziesz tam zbudować kościół. Mam do ciebie zaufanie. Ty rób, a ja będę się modlił". Starania o pozwolenie na budowę kościoła na początku nie dawały żadnych rezultatów, mimo że interweniowano nawet u centralnych władz w Warszawie. Parafia w Kazimierzówce miała wiejski charakter, ale liczebnie większość stanowili mieszkańcy Świdnika. Drewniany kościół nie mógł jednak pomieścić wszystkich wiernych. Księża pieszo chodzili do punktu katechetycznego w Świdniku, by uczyć dzieci i młodzież religii. Miejsce to było wówczas swoistym symbolem nieistniejącego kościoła w Świdniku. Jednak sprawa budowy kościoła wciąż się przeciągała. Ponadto nie wszyscy byli przychylni tej inicjatywie. Występując o pozwolenie na budowę, ksiądz sugerował jedynie, że reprezentuje wolę i uczucia ludzi wierzących. Przekonywał władze, iż to sami ludzie powszechnie pragną kościoła. Po krwawej pacyfikacji protestów robotnicznych na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. ks. Hryniewicz zebrał podpisy 4,5 tysiąca osób (na 5 tysięcy mieszkańców Świdnika). Za przyzwoleniem księdza wysyłane były na miasto ekipy tzw. kominiarzy. Ówczesne władze wojewódzkie usiłowały położyć kres tym oddolnym inicjatywom. Przez kilka lat (1970-1975) delegacje parafialne, ścigane przez SB, jeździły do Warszawy do różnych urzędów państwowych. Niestety, na próżno oczekiwano odpowiedzi. Od 1974 r. władze zaczęły lansować tezę, że sprawy budowy kościołów będą załatwiane przez instancje wojewódzkie. Jednakże dopiero 29 sierpnia 1975 r. wojewoda lubelski podpisał zgodę na budowę świątyni w Świdniku. Ze wzruszeniem wspomina tamtą radość ówczesny wikariusz: "Pamiętam radość z wiadomości przyniesionej przez księdza Jana, że będzie kościół. Ówczesny organista myślał nawet, iż jakaś walka odbywa się na plebanii, bośmy wszyscy przewrócili ks. proboszcza na podłogę i tam go obściskiwali. W tym czasie było to coś tak rzadkiego, że sam bp lubelski Bolesław Pylak przyjechał do Kazimierzówki, żeby tę decyzję publicznie ogłosić. A ponieważ właśnie wrócił z zagranicznej podróży, podczas której różne kościoły widział, postawił księdzu Hryniewiczowi trzy wymagania: 'kościół ma być okrągły, betonowy i jasny w środku'". Od samego początku napotykano różne trudności i szykany ze strony władz państwowych. Zdecydowana jednak większość świdniczan wykazywała ogromny zapał i entuzjazm. Ksiądz Hryniewicz nie nakładał przymusowych obciążeń finansowych na ludzi. Jego hasło brzmiało: "Budujemy kościół za 100 złotych". Mówiąc dokładniej, każda rodzina katolicka była zobowiązana w ciągu miesiąca do przekazania 100 złotych jako ofiary. Należy przy tym dodać, że posiadał niesamowity zmysł organizacyjny, dzięki któremu potrafił zmobilizować niemal całą społeczność Świdnika. Poza tym nieustannie głosił piękne i patriotyczne kazania. Mobilizowały one wiernych do organizowania się przy budowie świątyni. Bez wątpienia miało to duży wpływ na umacnianie się więzi solidarności podczas pierwszych strajków w Świdniku. Powstająca nowa parafia stała się dużym wsparciem dla budzącego się niezależnego ruchu związkowego. To właśnie tzw. lubelski Lipiec zapoczątkował sierpniowe strajki w całym kraju. Niektórzy twierdzą wręcz, że bez lipcowych strajków na Lubelszczyźnie być może nie byłoby gdańskiego Sierpnia. Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego była centralnym ośrodkiem odprawiania nabożeństw. W halach produkcyjnych ks. Hryniewicz miał odprawić aż 50 Mszy Świętych. Powoli stawały się one impulsem i zachętą dla innych zakładów pracy. 26 kwietnia 1981 r. w Świdniku obradowało I Walne Zebranie Delegatów "Solidarności". W nowo budującym się kościele odbyła się Msza Święta za "Solidarność". Ksiądz Hryniewicz w porywającym kazaniu nawiązał do wydarzeń z lipca 1980 r., mówiąc: "Nasze miasto, a szczególnie zakład WSK jako pierwsi w kraju zapoczątkowało całą serię przemian w kraju". Prawie wszyscy świadkowie tamtych wydarzeń akcentują znaczącą rolę ks. Hryniewicza w budowie społeczeństwa obywatelskiego w Świdniku. 13 grudnia 1981 r. został wprowadzony stan wojenny. Jak wspomina ks. Jan Hryniewicz: "Rano dobijanie się do drzwi. To pracownicy z zakładu tutaj szukali duchowej pomocy. Tam, gdzie owce, tam musi być i pasterz. Jakże to dramatyczna była Msza! Płacz dorosłych ludzi, niekończące się kolejki do zaimprowizowanych konfesjonałów". Kościół świdnicki w czasie stanu wojennego był swoistym schronieniem i azylem. Zwłaszcza pełne mądrości kazania studziły gorycz, rozpacz, a nierzadko chroniły robotników przed wyjściem na ulice i rozlewem krwi. Ksiądz Jan Hryniewicz odprawiał więc Msze Święte za Ojczyznę, za robotników, internowanych, zwolnionych z pracy, a nawet w intencji sprawujących władzę - o przemianę ich serc. Kapłan otwarcie piętnował stan wojenny, czynnie pomagał aresztowanym, internowanym i osieroconym. Pomoc charytatywna płynąca z zagranicy była rozdzielana przez specjalną komisję pod kierownictwem ks. Hryniewicza. Jednocześnie udostępniał związkowcom swoje pomieszczenia parafialne. Miał być też pomysłodawcą składania darów dla potrzebujących przy samym ołtarzu. Ten zwyczaj w kościele pozostał do dzisiaj. W stanie wojennym kościół w Świdniku był też swoistym centrum społeczno-kulturalnym. Nie lada atrakcją były wówczas występy artystów i aktorów scen warszawskich, krakowskich i lubelskich. Odbywały się również wykłady i prelekcje o tematyce patriotycznej i historycznej. Wspomagano też doradztwem prawnym aktywnych członków "Solidarności", zwłaszcza tych wyrzuconych z pracy. Ksiądz jednak nie chciał, by "Solidarność" przybierała charakter polityczny. U schyłku swojego życia doczekał się tego, czego tak pragnął. Bóg dał mu łaskę bycia świadkiem rodzenia się wolnej i niepodległej Polski. Bardzo się cieszył ze zdobytej wolności, ale i lękał nowych zagrożeń. Nie szczędził pochwał, ale i gorzkiej krytyki nowym władzom. U schyłku życia W 1994 r. Rada Miejska w Świdniku nadała ks. Hryniewiczowi pierwszy w dziejach miasta tytuł "Zasłużony dla Miasta Świdnika". Kapłan ten był też jedynym z Lubelszczyzny, który otrzymał tytuł "Honorowy członek NSZZ 'Solidarność'". Okazją stała się przypadająca w lipcu 1995 r. 15. rocznica powstania związku. To wówczas księdzu nasunęła się gorzka refleksja, że "Polacy cenią swą wolność tylko wtedy, gdy są bici i prześladowani". Należy dodać, że ks. Hryniewicz był stałym członkiem komitetu obchodów świąt narodowych. Liturgie mszalne z jego udziałem były ozdobą wszystkich uroczystości kościelnych. Mówił pięknie o miłości, patriotyzmie, solidarności i potrzebie niesienia pomocy. Były to słowa proste i krzepiące, ale zapadające głęboko w pamięć i serce. Z niepokojem obserwował nasilanie się negatywnych zjawisk w życiu społecznym i politycznym. Zaliczał do nich m.in. niską frekwencję wyborczą, dyskryminację katolików, pornografię, narkomanię, alkoholizm i bezrobocie. Niepokoiły go też nasilające się różne zjawiska patologiczne, np. rosnąca agresja młodzieży. Miał niezwykle bogatą osobowość. Ponieważ sam w młodości wiele wycierpiał, toteż może bardziej rozumiał innych. Podczas spotkań był zawsze dowcipny, towarzyski, życzliwy i opiekuńczy. Cechowała go też duża wrażliwość na ludzką biedę. Potrafił np. wyjąć pieniądze z kieszeni i dać je potrzebującemu. I to ludzi ujmowało. Zapewne wielu jeszcze, zwłaszcza starszych parafian, pamięta jego wytartą sutannę i rozdeptane buty. Po przejściu na emeryturę w dalszym ciągu pomagał w pracy duszpasterskiej. Uczestniczył też czynnie w życiu społecznym. W październiku 1999 r., kilkanaście dni przed śmiercią, przygotował okolicznościowe wystąpienie dotyczące kolejnej rocznicy niepodległości. Pisał wówczas z przejęciem m.in.: "Istniejemy w czasach, kiedy jeszcze w żywej pamięci jest ustrój komunistyczny, jeden z najbardziej zbrodniczych, jakie ludzkość doświadczyła. Ten system przyniesiony na bagnetach ze Wschodu oparty na negacji Boga, przez 46 lat marnował nasze życie społeczne, prał nam mózgi i deformował sumienia. Przez 46 lat hołdowaliśmy partii, która jako jedyna miała przywilej posiadania prawdy, mądrości i splendoru władzy. Zatraciliśmy wiele podstawowych pojęć, takich jak: Bóg, honor, Ojczyzna, patriotyzm, autorytet, poświęcenie". Mimo wszystko starał się być optymistą, ponieważ często powtarzał: "Nie można tracić nadziei, zwątpić i poddać się złu. Trzeba szukać wokół siebie i w sobie dobra moralnego". To były jego ostatnie słowa wypowiedziane publicznie. Winny być one swoistym przesłaniem moralnym, może nawet testamentem, zwłaszcza dla młodego pokolenia. Ksiądz Jan Hryniewicz zmarł w Świdniku 29 października 1999 r., przeżywszy 82 lata. W ceremonii żałobnej wzięło udział około 100 kapłanów i kilka tysięcy wiernych. Został pochowany na cmentarzu komunalnym w Świdniku. dr Janusz Stefaniak "Nasz Dziennik" 2008-11-29

Autor: wa