Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nie poddam się

Treść

Z Piotrem Małachowskim, wicemistrzem olimpijskim w rzucie dyskiem, rozmawia Piotr Skrobisz

Stresuje się Pan przed olimpijskim startem?
- Nie. Zacznę łapać stres, gdy będę zdrowy. Wtedy pomartwię się o wynik, miejsce itd. Teraz martwię się o zdrowie. Ale nie poddaję się, walczę, kulom się nie kłaniam.

Gdybyśmy rozmawiali kilka tygodni temu, to pytałbym Pana o olimpijskie złoto, tylko i wyłącznie. W chwili obecnej nie wiem, czy i jak poruszać ten temat.
- Bez obaw, spokojnie. Byłem przygotowany, by walczyć o złoto. Treningi pokazywały, że jestem w bardzo wysokiej dyspozycji, dysk latał daleko. Czułem się mocny. Obecnie jest ciężej, sam nie wiem, co wydarzy się za kilka dni. Wiem jednak, że nigdy nie spasuję.

Czuje się Pan nadal faworytem walki o olimpijskie laury czy kontuzja coś w tej materii zmieniła?
- Nie byłbym sobą, gdybym powiedział, że zmieniła. Musiałem na kilka dni przerwać treningi, potem musiałem je zmodyfikować, ale marzeń i celów nie porzuciłem. Może pan mnie tytułować faworytem, bo polecę do Londynu po medal. Wbrew wszystkiemu.

Ma Pan pod górkę od poprzedniej olimpiady, w Pekinie.
- No tak, ale takie jest życie. Nie ma nic za darmo, nic łatwo nie przychodzi, szczególnie w dzisiejszych czasach, szalonych i zabieganych. Trzeba zakasać rękawy, wziąć się w garść i choćby nie wiadomo, co się działo, z determinacją dążyć do realizacji wcześniej obranych celów. Wielu sportowcom naiwnie wydawało się, że mogą pójść drogą na skróty, ciężki trening zastępując niedozwolonymi używkami. Pokończyli marnie, są przestrogą dla innych.

Pamięta Pan dłuższy, kilkumiesięczny okres bez kontuzji, bólu, problemów?
- Tak, doskonale. Od grudnia do dokładnie 7 lipca nic mi nie dolegało, nie bolało, trenowałem na bardzo wysokich obrotach, z maksymalnym obciążeniem. Tego dnia, po którymś tam rzucie coś mnie zabolało w bicepsie, a gdy po kolejnym poczułem ukłucie, wiedziałem, że jest źle. Szybko udałem się do szpitala, okazało się, że muszę na tydzień przerwać zajęcia.

Co Pan wtedy pomyślał? Dlaczego znowu ja?
- Kluczem do sukcesu w dysku jest praca nóg. Im szybciej nimi poruszasz, tym dalej rzucisz. Gdy człowiek łapie formę, nabiera prędkości, wszystko zaczyna robić szybciej, mięśnie stają się zmęczone i poskracane wysiłkiem, organizm nie wytrzymuje. Jesteśmy tylko ludźmi, maszyny się psują, co dopiero my. Kontuzje są wkalkulowane w żywot sportowca, nie da się przejść przez karierę bez problemów ze zdrowiem. Niby jak na dyskobola jestem jeszcze całkiem młody, ale trenuję już kilkanaście lat i dochodzi do zmęczenia materiału, po prostu. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że od czterech lat co sezon łapię jakąś poważną kontuzję. Nie mogę się doczekać jednego choćby wolnego od urazów.

Który z nich był najpoważniejszy? Palec, przepuklina, kolano, biceps?
- Palec. Niby najdrobniejszy, jednak dla dyskobola najważniejszy. Zwłaszcza że ja uszkodziłem ten odpowiedzialny za podkręcanie dysku. Teraz też jest kiepsko. Ale mam nadzieję, że wszystko zakończy się tak jak podczas mistrzostw świata w Berlinie, a nawet lepiej.

Pół żartem, pół serio mówi się, że jeśli Małachowskiego boli, to dobrze, bo zdenerwowany jest w stanie rzucać dalej. Ile w tym prawdy?
- W Berlinie się sprawdziło, rok temu w Daegu nie. Choćby mi miało rękę urwać, pojadę do Londynu i powalczę o medal. Tyle czasu na to poświęciłem, tyle setek godzin treningów, że nie odpuszczę. Z bólem nie startuje się za fajnie, ale muszę go przezwyciężyć. Dam z siebie wszystko.

Jak smakuje olimpijski medal?
- Dosłownie - gorzko. W Pekinie próbowałem, ale ktoś go chyba dotykał brudnymi rękoma i nie smakował za dobrze (śmiech). Na poważnie jednak - jest wyjątkowy, stanowi ukoronowanie kariery każdego sportowca. Wielu mistrzów świata i Europy mówi, że oddałoby wszystkie swoje medale za jeden olimpijski brąz, a to o czymś świadczy.


Pekińskie srebro było przełomem w Pana karierze?
- Co ciekawe, nie. Moim przełomem był srebrny medal młodzieżowych mistrzostw Europy w 2005 roku. Tam przekonałem się, że mogę jak równy rywalizować z najlepszymi. Podium w Pekinie... cóż, przyznam szczerze, że było szczęśliwe. Oczywiście byłem przygotowany na dalekie rzuty, nawet bardzo dalekie, ale mało kto upatrywał mnie w gronie kandydatów do sukcesu. Rok wcześniej, na mistrzostwach świata w Osace, zająłem dopiero dwunaste miejsce. Wtedy słyszałem głosy, że w ogóle nie nadaję się do sportu, że powinienem zmienić zajęcie. Przez pewien czas mocno je rozpamiętywałem, zostały w głowie, ale w końcu stwierdziłem, że niech sobie mówią, co chcą, a ja skupię się na sobie i będę robił swoje. Tyle. Potem był Pekin, wicemistrzostwo świata, mistrzostwo Europy.

W Londynie aura bywa kapryśna, niewykluczone, że przyjdzie Panu rywalizować w zimnie i deszczu. Jakie to może mieć znaczenie?
- Nie chciałbym, żeby padało, ale jak spadnie deszcz, to nie zacznę rwać włosów z głowy. Każdy z nas będzie miał przecież równe warunki, usprawiedliwienie z tytułu złej pogody nie przejdzie. Składowych sukcesu jest jednak więcej. Forma, przygotowanie, psychika, nastawienie, w przypadku dyskobola koło. Pamiętam, jak podczas mistrzostw w Berlinie już w pierwszym rzucie uzyskałem ponad 68 m, co niesamowicie pomogło. Dobry początek uskrzydla, rywali trochę podłamuje. Podczas igrzysk duże znaczenie ma atmosfera panująca w reprezentacji. Gdy jej idzie, są medale, człowiek się nakręca, zdobywa dodatkowy czynnik motywujący. Oby tak właśnie było w Londynie.

Dziękuję za rozmowę.

Piotr Skrobisz

Nasz Dziennik Wtorek, 24 lipca 2012

Autor: au