Przejdź do treści
Przejdź do stopki

"Nie mogę uszczęśliwiać drugiego człowieka na siłę". Pójście za głosem powołania - i co dalej?

Treść

Czasami w życiu człowieka, w jego sercu, pojawia się pewnego rodzaju przynaglenie kierujące osobę ku czemuś. Ku spełnieniu tego, a nie innego powołania. Człowiek zaczyna szukać wówczas odpowiedzi na pojawiające się i co jakiś czas powracające jak bumerang z coraz to większą mocą pytania: Co mam robić? Gdzie mnie, Boże, potrzebujesz? Czy to na pewno moja droga

 

Dorota Mazur: Ojcze Leonie, gdy rozmawiamy o odejściach, to na myśl przychodzi mi książka ks. Manentiego zatytułowana „Psychologia, łaska, powołanie”. Autor mówi w niej o dwóch postawach odejścia od powołania: gdy ktoś definitywnie opuszcza wybraną wcześnie drogę – zmienia stan życia i gdy ktoś zewnętrznie, formalnie nadal „funkcjonuje” jako ksiądz czy zakonnik, wypełnia zadania, „rytuały” związane z powołaniem, lecz wewnętrznie nie żyje już wartościami powołaniowymi. Jak pomagać takim ludziom?

Leon Knabit OSB: Tak, bywa, że ktoś ściele sobie wygodne gniazdko w jakiejś instytucji; niektórzy z takich ludzi znaleźli swoisty kompromis między swoją wewnętrzną sytuacją a określonymi wymaganiami i potrzebami danej instytucji. Znaleźli sposób na godzenie jednego z drugim. I czują się z tym dobrze. Klasyczny przykład: młody człowiek stwierdza, że zakon to taki dom opieki, zapewniający zaspokojenie potrzeb. Ktoś chce być w centrum uwagi. Chce być darzony szacunkiem, oklaskiwany. W takim wypadku konsekrowane życie wspólnotowe może stać się dla niego środowiskiem umożliwiającym spełnienie jego potrzeb. I czasami można nie czuć rozdźwięku między Ewangelią a tym sposobem jej realizacji. Takie osoby żyją daleko od prawdy, a pozostają w instytucji; nie mają żadnych wątpliwości co do swojego powołania, a są niezmiernie daleko od tego, co jest prawdziwym celem życia konsekrowanego. I to jest przykład, w jaki sposób jedna osoba może zatruwać swoim postępowaniem wspólnotę. A potrzeba jedynie gorliwości… Gorliwość każdego chrześcijanina rodzi się z gorliwości Chrystusa umierającego na krzyżu: Wydał samego siebie za nas, aby (…) oczyścić sobie lud wybrany na własność, gorliwy w spełnianiu dobrych uczynków (Tt 2,14). Bo łagodnością można sprawić, że inni się nawrócą – z łagodnością pouczać wrogo usposobionych, bo może Bóg da im kiedyś nawrócenie (2 Tm 2,25).

 

Ojcze, naszym powołaniem jest dążenie do zbawienia siebie i innych. Na ile jednak możemy sobie pozwolić w walce o zbawienie innych, aby nie naruszyć ich wolności?

Trzeba w sposób dojrzały uświadamiać sobie nieustannie granicę: ja jestem tu, a tu jest przestrzeń drugiego człowieka. Mogę w tę granicę wejść na tyle, na ile druga osoba pozwoli mi wejść. Nie mogę uszczęśliwiać drugiego człowieka na siłę. Jedynie rak jest taką chorobą, która zżera człowieka w całości – nie zna granic, niszczy człowieka, na ile się da. Ja muszę przyjść do drugiego człowieka z miłością, która pozwoli mi zrobić dla niego jak najwięcej, pozwoli mi zadbać o niego jak najlepiej. Ta miłość pozwala mi pomóc bliźniemu jako osobie najbliższej – bo każdego powinniśmy traktować z szacunkiem i miłością, ale w pełni jego wolności. Czyniąc coś z miłością, należy pamiętać, że żaden człowiek nie powinien być dla nas „obcy”. Doskonale pamiętał o tym świątobliwy kapłan, ks. Władysław Korniłowicz, który w jednej z konferencji do Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża (Siostry z Lasek pracujące z niewidomymi) stwierdził, że ze swego słownika powinniśmy usunąć słowo „obcy”, ponieważ do każdego człowieka mamy podejść z miłością. Mamy być winnicą, do której zaprasza nas Chrystus: „Idźcie i wy do winnicy” (por. Mt 20,5). Z miłością mamy pokazywać Boga. Mamy być «solą i światłem» (por. Mt 5,13–14). W ten świat, gdzie mocno splątane rosną kąkol i dobre ziarno, gdzie zło chce „mieć ostatnie słowo”, mamy wnosić swoją świętość.

 

Miłość wymaga ofiarności i poświęcenia. Powołanie – niezależnie o jakim aspekcie mówimy – zawsze jest wezwaniem do pewnego rodzaju poświęcenia się związanego z wyborem drogi życia.

Każde powołanie polega na pewnego rodzaju ofiarowaniu czegoś z siebie. Powołaniem chrześcijanina jest poświęcenie swojego życia w całości Bogu i Kościołowi. Powołanie to polega na wezwaniu do ofiarowania własnego życia, ażeby inni mieli życie i mieli je w obfitości. Tak uczynił Jezus, który jest pierwszym ze wszystkich wezwanych i konsekrowanych oraz ich wzorem: „Oto idę, abym spełniał Twoją wolę” (por. Hbr 10,9; Ps 39[40],9). Dlatego oddał On swoje życie, aby inni mieli życie. Tak musi czynić każdy mężczyzna i każda kobieta, którzy zostali powołani do pójścia za Chrystusem w całkowitym oddaniu siebie. Powołanie jest wezwaniem do życia: do tego, ażeby je przyjmować i żeby je dawać. Jest to zatem życie Boga żywego (Ps 41[42],3), którego udziela On wszystkim ludziom odrodzonym w Chrzcie i powołanym do tego, aby się stali Jego dziećmi, Jego rodziną, Jego Ludem, Jego Kościołem.

 

Będąc w całości Jego – Jego rodziną, Ludem i Kościołem – jesteśmy powołani do dawania świadectwa chrześcijańskiego życia…

To nasza pierwsza i niezastąpiona forma misji każdego chrześcijanina. A żyjąc z Chrystusem i dla Chrystusa, powinniśmy prowadzić takie życie, które będzie naśladowaniem Boskiego Mistrza. Wówczas nasze życie stanie się źródłem wody wytryskującej ku życiu wiecznemu (J 4,14), a promieniowanie Ewangelii będzie przez nas docierać do serc tych, z którymi żyjemy, pracujemy i odpoczywamy.

Chrystus powiedział: Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami (J 15,5). Jesteśmy wszczepieni w Chrystusa, jesteśmy z Nim zjednoczeni. A ten dar wzywa nas do odpowiedzialnego dawania świadectwa naszego życia: Abyśmy byli zgodni…, byśmy byli jednego ducha i jednej myśli (por. 1 Kor 1,10). Nie ma bowiem szczęścia poza zjednoczeniem z Chrystusem. W przeciwnym razie nasze życie będzie przesiąknięte cierpieniem. Świetnie ujął to C.S. Lewis: „Z tej skazanej na niepowodzenie próby wzięło się niemal wszystko, co nazywamy historią ludzkości: pieniądze, ubóstwo, ambicje, wojna, prostytucja, podziały klasowe, imperia, niewolnictwo – długa, straszliwa historia człowieka szukającego poza Bogiem czegoś, co przyniosłoby mu szczęście”, bo „Bóg nie może dać nam pokoju ani szczęścia poza sobą samym, bo ani pokoju ani szczęścia poza Nim nie ma. To niemożliwość”.

 

Ojcze, w adhortacji apostolskiej „Christifideles laici” (nr 55) możemy przeczytać „W Kościele-Komunii różne stany życia są bardzo ściśle ze sobą związane, aż do wzajemnego przyporządkowania. Wszystkie oczywiście mają ten sam, jedyny, najgłębszy sens, to znaczy każdy z nich jest odmiennym sposobem przeżywania tej samej godności chrześcijańskiej i powszechnego powołania do świętości polegającej na doskonałej miłości. Są to sposoby różne i komplementarne, co oznacza, że każdy z nich posiada własną, oryginalną i niepowtarzalną fizjonomię, a równocześnie każdy z nich jest powiązany z innymi i spełnia wobec innych rolę służebną […]”. Można więc powiedzieć, że każdy stan i każde powołanie służą sobie nawzajem w „tajemnicy komunii”?

Każdy zawód i każde powołanie, które odczytywane jest z wiarą, pozwala człowiekowi zbliżyć się do Jezusa i realizować swoje powołanie w relacji do i z Jezusem. I każde z powołań jest cenne w oczach Boga. Jak pisze św. Ambroży, „pole wydaje wiele owoców, ale lepsza jest łąka, na której rosną i owoce, i kwiaty. Otóż na łące Kościoła świętego i jedne, i drugie rodzą się obficie. Tu możesz zobaczyć kwiaty dziewictwa, ówdzie wdowieństwo z powagą wyrasta jak nizinne bory, gdzie indziej bogaty łan ślubów błogosławionych przez Kościół napełnia wielkie spichrze świata plonem obfitym, a tłocznie Pana Jezusa owocem bujnych winorośli – bogatym owocem chrześcijańskich zaślubin”.

 

Życie w relacji z Jezusem jest piękne. Ale gdy człowiek nie realizuje powołania takiego, jakiego oczekiwaliby najbliżsi… Wiele osób czasami jest „wytykanych” z powodu swojej samotności: „stary kawaler, stara panna”. Czy taki stan życia może być powołaniem człowieka?

Zapewne tak. Wiele osób odnajduje się na tej drodze i mogą drażnić w takiej sytuacji stwierdzenia najbliższych: „znajdę ci żonę/męża”. A czy ktoś pomyśli, że może – skoro taka jest droga danej osoby – to czy nie może się zdarzyć, że ta „znaleziona” przez innych druga połówka może być przyczyną rozgoryczenia? Może dana osoba wybrała samotność z roztropności, bo nie chciała wiązać się z nikim, bo nie znalazła dla siebie osoby konkretnej – odpowiedniej, z którą przejście życia byłoby możliwe, byłoby prawdziwym odkryciem swojego powołania właśnie w małżeństwie… Samotność jest może najodpowiedniejszym stanem, aby uniknąć rozgoryczenia: „Boże, abym mógł/mogła być sam/sama”.

 

Człowiek, który wybiera życie w samotności, niekoniecznie musi czuć się samotny. Zaś osoba żyjąca w małżeństwie lub wspólnocie może czuć się samotnie.

Każdy z nas ma pewne sytuacje, przeżywa chwile, które musi przeżyć w samotności. Czasami trzeba samotnie przebyć jakiś etap drogi. Na pewno każdy z nas musi sam przejść przez bramę śmierci.

Kiedy doskwiera nam samotność, powinniśmy ją potraktować jako bodziec do pokonania siebie samego. Jako wyzwanie w jakąś relację – samotność może nadać sens życiu, które zostanie nakierowane na Boga albo będzie służbą innym ludziom. Zresztą mnich nigdy nie jest samotny. Zawsze jest on, jego Anioł Stróż i Trzy Osoby Boskie. Mało?

 

Czasami przy wyborze drogi ważnym czynnikiem jest rozczarowanie. Potrzeba dużej pokory, aby zaakceptować siebie z własnymi słabościami i silnymi stronami… Świadomość plusów i minusów sprawia, że nie popadamy w rozczarowanie.

Warto spojrzeć na siebie zawsze w pokorze i z realizmem. Popełniamy błędy. Rozczarowanie może spowodować pozytywne spojrzenie na siebie samego. Mogę być rozczarowany sobą, swoją słabością, ale frustracja może spowodować, że spojrzę na siebie z zapytaniem: co mogę zmienić w swoim życiu, co jest moim celem? Czy jestem wierny/a swojej osobowości? Czy rozczarowania sprawiają, że staram się walczyć z egoizmem i staram się być otwarty na działanie Ducha Świętego?

 

Ojcze, co powiedziałby Ojciec współczesnemu młodemu człowiekowi, który boi się podjąć decyzji o wyborze takiej, a nie innej drogi – niezależnie czy chodzi tu o odkrycie powołania zawodowego czy życiowego (zakonnego lub małżeńskiego)?

Zacytowałbym słowa papieskie: „Nie lękajcie się, trwajcie mocni w wierze. Bóg jest Miłością”. Dzięki wierze rodzi się bowiem w człowieku zaufanie, że skoro Bóg podsuwa mi takie powołanie, to dzięki Jego łasce dane mi to będzie zrealizować i starczy mi sił, odwagi i możliwości. Ważne jest też, by modlić się o wyraźny znak od Pana, że ta droga jest tą najwłaściwszą, by później nie zbaczać z obranej ścieżki. Im bardziej człowiek ufa Panu Bogu, tym mniej pojawia się obaw. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i laska są tym, co mnie pociesza (Ps 23,4). Nie mówię o wierze tylko dlatego, że jestem zakonnikiem, ale dlatego, że widzę i doświadczam, jak wielką ścianą ochraniającą człowieka jest właśnie wiara pozwalająca wytrwać w podjętych decyzjach. Życie bez wiary jest słabe i letnie, a po śmierci czeka człowieka pustka – mimo najpiękniej zrealizowanego powołania. A co dopiero, gdy zamiast pustki stanie przed kochającym Bogiem?

Fragment książki ojca Leona Knabita OSB i Doroty Mazur „Powołanie – i co dalej?”. Skorzystaj i dołącz:

Źródło: ps-po.pl, 28 czerwca 2017

Autor: mj