Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nie martwię się o olimpiadą

Treść

Rozmowa z Szymonem Kołeckim, brązowym medalistą mistrzostw świata w podnoszeniu ciężarów

Musi Pan być szalenie ambitnym człowiekiem, skoro brąz mistrzostwa świata wywołał u Pana taką złość?
- Złość wywołał nie sam medal, ale fakt, że nie wykorzystałem swoich możliwości. Miejsce było mniej istotne, zabolało mnie, iż nie podniosłem ciężaru, z którym nie powinienem mieć większych problemów.

Dziś, kilkanaście dni po mistrzostwach, jest Pan bliżej poznania odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało?
- Nie ma jednej przyczyny. Gdyby była, już bym ją znał. A tak - nie wiem. Po prostu źle wystartowałem, wina leży po mojej stronie. Oczywiście mogę się doszukiwać różnych powodów, byłem chory, przez to przygotowania zacząłem dość późno, być może nie wyszedłem na pomost stuprocentowo skoncentrowany, nieco zlekceważyłem przeciwników, może to był przypadek. Nie chcę się jednak usprawiedliwiać, bo nic nie tłumaczy takich ciężarów.

Mistrzostwa świata w ogóle nie są dla Pana najszczęśliwszą imprezą - cztery starty, tyleż szans na złoto i "tylko" po dwa srebra i brązy na koncie.
- Z tymi mistrzostwami jest nieco bardziej złożona historia, nie zawsze byłem faworytem, jak niektórzy uważają. W 1999 roku w Atenach byłem jednym z dwóch kandydatów do złota, ale mój przeciwnik, Grek Kakisvilis Akakios wyrwał rekord świata, do tego był znakomitym podrzutowcem. Ja robiłem, co mogłem, ale nie byłem w stanie go pokonać. Dwa lata później w Antalyi byłem w świetnej formie, lecz już zaczynał boleć mnie grzbiet. Dwa tygodnie przed startem dostałem poważnego ataku i jeszcze dzień przed wyjazdem nie wiedziałem, czy w ogóle na zawodach wystąpię. Skończyło się na trzecim miejscu. Rok temu w Santo Domingo nie byłem jeszcze gotowy, by rywalizować z Kazachem Ilinem Ilyą. Dopiero teraz, w Chiangmai, byłem murowanym faworytem. I co? Wszystko zawaliłem.

Mogę nawet nie stać na podium, ale jeśli dam z siebie wszystko, nie będą miał żalu ani pretensji - to Pana filozofia sportu, która może imponować.
- I dotyczy nie tylko sportu, ale każdej dziedziny życia. Jest bowiem wyrazem pewnej walki z samym sobą, radzenia sobie ze słabościami, przekraczania barier. Czasami nie wychodzi, czasami się nie udaje, lecz jeśli człowiek próbuje, stara się, walczy - odnosi już małe zwycięstwo. Ja powiem tak - w pewnym momencie zdecydowałem się na ryzykowną operację kręgosłupa, bo tylko w ten sposób mogłem dalej uprawiać sport. I przyznam szczerze, że ani przez moment nie zastanawiałem się, czy iść pod nóż, czy nie. To było dla mnie oczywiste. Nie brałem pod uwagę wariantu, że nie spróbuję. Kiedy zmaga się z problemami, uczy się wygrywać, radzić ze słabościami, zwątpieniem.

Wracając do "wpadki" na mistrzostwach - można chyba się pocieszyć faktem, że zdarzyła się teraz, a nie np. na igrzyskach w Pekinie?
- Nie, nie, żałuję, że w ogóle miała miejsce. I nie wiem, czy będzie dla mnie jakąś lekcją, bo... nie znam przyczyn. Niekiedy sport przypomina matematykę - jest składny, prosty, można coś przewidzieć, wyciągnąć konsekwencje z błędów. A tu ja przegrywam, choć poświęcam się bez reszty, daję z siebie wszystko i nie popełniam błędów. Naprawdę. Odpowiednio się prowadzę, odżywiam, mocno trenuję. I dziś nawet nie chcę wracać do tego, co było na mistrzostwach. Wiem, jaki jestem, jak się przygotowuję, jak startuję i na co mnie stać. Występowałem już na poważnych międzynarodowych zawodach siedemnaście razy i nie przypominam sobie złego startu - złego, czyli takiego, w którym nie wykorzystałem swoich możliwości. Ten był pierwszy i... więcej się już nie powtórzy.

Zmienia Pan sposób przygotowań do igrzysk w Pekinie?
- Przeciwnie. Nawet utwierdziłem się w przekonaniu, że idę w dobrą stronę. Raz na jakiś czas stosuję dosyć niekonwencjonalne metody, a życzliwi podpowiadają mi, abym przeszedł na trening jakościowy, wywołujący formę. A to mi chyba nie służy. Planów konkretnych jednak jeszcze nie mam opracowanych. 7-10 tygodni wystarczy mi na zbudowanie wysokiej formy. Oczywiście nie od zera, muszę cały czas trenować i być w dobrej dyspozycji, a przede wszystkim zdrowy, by wytrzymać te 10 tygodni strasznie ciężkiego treningu.

Co oznacza "strasznie ciężki trening"?
- Około 130-140 ton tygodniowo przy średnim ciężarze 155-160 kilogramów. Może się on wydać stosunkowo nieduży, ale to mylące. Kiedy się rozgrzewam, podchodzę bowiem do 80-100-120 kg i tak stopniowo sobie dokładam. Średnia wychodzi 160, więc można nawet obliczyć, ile jest na końcu (śmiech). Samych podniesień jest około 900.

Zakończmy optymistycznie - odkąd wrócił Pan do rywalizacji po operacji, z każdej mistrzowskiej imprezy przywoził Pan medal, kolekcję powiększając o dwa złota mistrzostw Europy oraz srebro i brąz mistrzostw świata. To świetnie rokuje przed Pekinem.
- Powiem więcej - ja jeszcze nigdy nie wróciłem bez medalu z międzynarodowej imprezy. W 1999 roku byłem co prawda piąty na mistrzostwach świata, a w 2003 czwarty na mistrzostwach Europy - ale zdobywałem brąz w podrzucie. W każdej pozostałej imprezie stałem na podium i tylko dwa razy na trzecim miejscu - poza tym wygrywałem bądź byłem drugi. Nie martwię się o medal w Pekinie. Jeśli będę zdrowy i w normalnej dyspozycji, to nikt mi go nie odbierze. Oczywiście walka o złoto zapowiada się ostra, mam tego świadomość, ale zarazem wiem, na co mnie stać.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2007-10-04

Autor: wa

Tagi: szymon kolecki