Nie ma rzeczy niemożliwych
Treść
Rozmowa z Natalią Partyką, reprezentantką Polski w tenisie stołowym Kiedy snuła Pani plany na rok 2008, czołowe miejsce zajął na pewno Pekin... - No tak, mam przecież szansę wystąpić tam na aż dwóch najważniejszych zawodach. Na pewno zagram na paraolimpiadzie, marzę o tradycyjnych igrzyskach, aczkolwiek droga do nich jest ciężka i daleka. Z drugiej strony - ciągle realna, dlatego zrobię wszystko, co w mojej mocy, by wywalczyć awans. To działa na wyobraźnię, bo podejmuje się Pani niecodziennego wyzwania. - Czy ja wiem. Z mojej perspektywy to nic nadzwyczajnego, wręcz przeciwnie. Od zawsze gram i rywalizuję z osobami pełnosprawnymi, dlatego jest dla mnie czymś naturalnym, że myślę o olimpiadzie. Przepraszam - dwóch olimpiadach. Trener naszej reprezentacji Leszek Kucharski powiedział kiedyś o Pani, że jest nie tylko skromna i ambitna, ale i doskonale wie, co chce osiągnąć w życiu. Te cechy pomagają w realizacji marzeń? - Pewnie tak. Chcę grać jak najlepiej, awansować do światowej czołówki i się w niej utrzymać. Przede mną decydujące lata, przejście z kategorii juniora do seniora jest trudnym procesem, ale wierzę, że mi się uda. Mam świadomość, że muszę ciężko pracować, ale dzięki temu mogę myśleć o realizacji marzeń. Ja, kiedy się za coś zabieram, zawsze staram się to robić jak najlepiej, z pełnym zaangażowaniem i sercem. Nigdy na pół gwizdka, bo to nie miałoby sensu. Dlatego jak idę na trening, to wiem, że muszę dać z siebie sto procent. Sport zajmuje ważne miejsce w Pani życiu? - Ważne, jedno z najważniejszych. Kiedy postanowiła Pani, że tak właśnie będzie? - Gdy pojawiły się pierwsze sukcesy i przekonałam się, że mogę coś w tenisie osiągnąć. Przełomem był rok 2004, gdy zostałam mistrzynią Europy kadetek w rywalizacji osób zdrowych, wygrałam paraolimpiadę w Atenach, odniosłam i inne sukcesy. To pozwoliło mi mocniej uwierzyć w siebie, okazało się, że nic nie stoi na przeszkodzie, abym krok po kroku szła do przodu i rozwijała swe umiejętności. Tenisową pasję zawdzięcza Pani siostrze, która jako pierwsza złapała pingpongowego bakcyla. - Owszem, siostra była pierwsza, a ja często chodziłam przyglądać się zajęciom. W pewnym momencie jej trener powiedział do mnie, że jak jeszcze troszkę urosnę, to mogę spróbować swoich sił. Tak też zrobiłam, szybko, instynktownie nauczyłam się podrzucać piłeczkę chorą ręką i od samego początku ten sport przypadł mi do gustu. Później przyszedł pierwszy wygrany mecz, turniej, sukcesy zaczęły mnie napędzać, były pozytywnym impulsem. Od razu grałam oczywiście z osobami zdrowymi, co wzbudzało spore zainteresowanie, może nawet sensację. Wydaje mi się, że na samym początku rywalki mnie nieco lekceważyły, nie wiedziały, jak grać z dziewczyną bez ręki, a może po prostu czuły się nieswojo, walcząc z nią na sto procent. Szybko jednak okazywało się, że tak łatwo ze mną nie da się wygrać (śmiech). Ile czasu zajmują Pani treningi? - Trenuję dwa razy dziennie od poniedziałku do piątku, w weekendy zazwyczaj gram mecze, jeśli nie - to... trenuję. Niemal wszystko jest podporządkowane mojej karierze, ale taki już jest sport, że wymaga wyrzeczeń i poświęceń. Każdy z nas wybiera sobie jakąś drogę i dobrze wie, co chce osiągnąć, o czym marzy i ile to wszystko go będzie kosztowało. Dlatego nie możemy narzekać, że płacimy wysoką cenę, bo to nasz wybór. Ja miałam też to szczęście, że w trudnych momentach zawsze spotykałam ludzi, którzy mi pomagali, najbliżsi, przyjaciele, trenerzy służyli wsparciem, bez którego byłoby ciężko. Ma Pani swoją receptę na sukces? - W tenisie stołowym ważna jest odrobina talentu, wola walki, determinacja, ambicja i chłodna głowa, dzięki której można opanować stres w decydujących fragmentach meczów. Jestem osobą, która nigdy się nie poddaje, walczę do samego końca, nawet w beznadziejnych zdawałoby się sytuacjach. Dzięki silnej psychice wygrałam kilka dramatycznych końcówek, cóż, po prostu wierzę, że z każdej opresji da się wyjść zwycięsko. A wiara, jak wiadomo, góry przenosi. Moją bronią jest atak, zawsze do niego dążę, lubię mieć przy stole inicjatywę. To atuty, mocne strony, a co musi Pani jeszcze poprawić, by wykonać kolejny krok do przodu? - Wiele rzeczy. Zdecydowanie moją najsłabszą stroną jest blok, gra destrukcyjna, przy siatce, cały czas systematycznie nad nimi pracuję. Czuje się Pani ambasadorem sportu niepełnosprawnych w sporcie ludzi zdrowych, kimś, kto udowadnia, że można przekraczać bariery, granice na pozór nie do pokonania? - To może za duże słowa, ale chyba dobrze się stało, że gram i tu, i tam. Nigdy bym nie chciała być postawiona przed wyborem, że np. muszę zrezygnować z gry w turniejach niepełnosprawnych, bo na nie zabraknie mi czasu. Zbyt wiele mnie z nimi wiąże, wiele im zawdzięczam. Ale jest pewnie w tym, co pan powiedział, trochę racji, bo mam nadzieję pokazywać, że jeśli się czegoś bardzo chce i mocno wierzy, to można swe marzenia zrealizować. Jak jest w Polsce postrzegany sport osób niepełnosprawnych? - Coraz lepiej, choć nie jest idealnie. Jeszcze nie tak dawno w powszechnej opinii sport był uważany za jedną z form rehabilitacji, teraz ludzie przekonują się, że sportowcy niepełnosprawni są tak samo wartościowi jak zdrowi. Tyle samo trenują, a może nawet ciężej, dokonują mnóstwa wyrzeczeń, a że nie biją spektakularnych rekordów? Trudno, mają inne możliwości i predyspozycje. Każdy z nich, każdy z nas wkłada mnóstwo serca i pracy, tak samo przeżywa zawody i cieszy się z sukcesów. Panią dużo kosztowało dojście do miejsca, w którym jest obecnie? - Pewnie. Ale w życiu zwykle coś osiąga się kosztem czegoś innego, chcąc być dobrym, trzeba wiele rzeczy poświęcić, choćby życie prywatne. Zresztą to cena, jaką płacą i najbliżsi sportowca, bo i oni muszą w jakiś sposób dostosować się do niego. Mnie jest o tyle łatwiej, że kocham to, co robię, sport to moja pasja. I przyznam szczerze, że na razie wszystko układa się po mojej myśli. Mam złoto z paraolimpiady, niezwykle cenne, rywalizuję jak równa z osobami zdrowymi, reprezentuję Polskę, mam szansę pojechać na igrzyska. Wszystkie wygrane i sukcesy zapadły mi mocno w pamięci, jednak mam nadzieję, że najpiękniejsze chwile dopiero przede mną. Co musi Pani zrobić, aby do Pekinu pojechać w tym roku dwukrotnie? - Dobrze grać i wygrywać. Konkurencja jest ogromna, a na igrzyskach dla Europy jest tylko jedenaście miejsc. O awans będzie zatem ciężko, ale nie ma rzeczy niemożliwych. W turnieju kwalifikacyjnym decydującą rolę może odegrać stres, ci, którzy sobie z nim poradzą, wygrają. Zatem życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-02-14
Autor: wa