Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nie jestem w stanie ocenić, czy była to prowokacja

Treść

Z Arturem Kowalskim, wysłannikiem "Naszego Dziennika" do Gruzji, rozmawia Łukasz Sianożęcki

Jak to się stało, że prezydencki konwój znalazł się w tak niebezpiecznym regionie, na pograniczu osetyjsko-gruzińskim?
- Polska delegacja po wylądowaniu na lotnisku w Tbilisi udała się natychmiast pod pałac prezydencki. Tam do kolumny samochodów dołączył prezydent Saakaszwili. Według przedstawionego nam programu wizyty mieliśmy udać się do wioski dla uchodźców. Jednakże pierwszym przystankiem okazał się ten posterunek około 40 km od Tbilisi. Było wówczas ok. godz. 18.00 czasu miejscowego (15.00 czasu polskiego). Żaden spośród 14 dziennikarzy znajdujących się w busie nie miał oficjalnych informacji, gdzie dokładnie się znajdujemy.

Czy ochrona dała wówczas sygnał, że można opuścić pojazd?
- Dziennikarze dostali jasny sygnał, żeby nie opuszczać pojazdu, a wręcz - by pozamykać okna i drzwi. Nie widziałem także, czy prezydenci opuścili swoje samochody. Jednak gdy rozległy się strzały, osoba, która opiekowała się dziennikarzami, powiedziała, żebyśmy się położyli na podłodze.

Co się działo po tym, kiedy padły strzały?
- Nie słyszałem żadnych krzyków ze strony ochrony czy żołnierzy pilnujących posterunku. Wokół kolumny zrobiło się lekkie zamieszanie. Ochrona opuściła swoje pojazdy i otoczyła konwój z bronią przygotowaną do strzału. Cała ta sytuacja trwała kilka minut. Po tym zdarzeniu kolumna się wycofała. Kierowca miał przy tym spore kłopoty, by zawrócić, gdyż wszystko działo się na krętej i wąskiej górskiej drodze.

Jak na gorąco oceniałeś tę sytuację? Czy myślałeś, że może Wam grozić niebezpieczeństwo?
- Wszyscy byli całą sytuacją bardzo zaskoczeni. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co może nas wówczas spotkać. Dotychczas nikt bowiem do mnie nie strzelał, więc trudno mi było tę całą sytuację oceniać.

Co się działo dalej?
- Ostatecznie, przebijając się przez jakieś polne drogi, udaliśmy się do wioski Metechi, w której znajdują się uchodźcy, a gdzie prezydent Kaczyński zorganizował minikonferencję prasową, by na gorąco opowiedzieć o tym, co się wydarzyło. Głos wówczas zabrał także prezydent Saakaszwili. Stamtąd wróciliśmy do pałacu prezydenckiego, gdzie odbyło się już oficjalne spotkanie obu prezydentów i konferencja prasowa.

Czy z perspektywy czasu coś wydaje się wyjątkowo podejrzanego bądź nietypowego? Czy mogło coś wskazywać na to, że np. cała sytuacja została sprowokowana przez Gruzinów?
- Oprócz wyprzedzenia całej kolumny prezydenckiej przez samochód wiozący dziennikarzy - co jest bardzo nietypowe - dzięki czemu mogliśmy z bliska obserwować, jak gruzińska ochrona obstawia kolumnę z bronią gotową do strzału, moją uwagę zwróciła szczególnie jedna rzecz. Mianowicie to, że już po całym zdarzeniu w wiosce dla uchodźców, do której udała się cała delegacja, prezydent Saakaszwili był, w mojej ocenie, bardzo rozluźniony, uśmiechnięty, wręcz zrelaksowany. Jego zachowanie w najmniejszym stopniu nie wskazywało na to, że przed chwilą mogło dojść do jakiegoś poważnego zdarzenia. Jednakże nie jestem w stanie ocenić, czy była to prowokacja, czy rzeczywiście zaistniało wówczas zagrożenie dla życia prezydenta.

Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2008-11-25

Autor: wa