Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nie dopuszczam złych myśli

Treść

Rozmowa z Marcinem Dołęgą, mistrzem świata w podnoszeniu ciężarów w kategorii 105 kg
Na początek proszę powiedzieć, co z Pańskim zdrowiem?
- Na dziś dzień jest bardzo dobrze. Do mistrzostw świata pozostały jeszcze prawie dwa miesiące, forma rośnie, zatem oby tylko tak dalej.
Pytam o zdrowie, bo przez ostatnie lata miewał Pan z nim przeróżne problemy; kontuzje, operacje stawały na drodze wielu ambitnych planów. Niejednego silnego mężczyznę mogłyby powalić na dobre.
- A co ma powiedzieć Szymon Kołecki? Nadal próbuje wrócić do sportu, uparcie, z całych sił, a jednak ciągle musi ten termin przekładać. Podnoszenie ciężarów nie jest lekkim sportem, dosłownie i w przenośni. Za to bardzo wysiłkowym, kontuzjogennym, szczególnie w cięższych kategoriach, w których ciężary przekraczają w dwuboju 400 kilogramów. Nasze stawy wbrew pozorom nie są ze stali, nie jesteśmy nadludźmi, którzy wszystko zniosą. Wszystko się zużywa, organizm też, i stąd biorą się kontuzje. Jeden zawodnik jest bardziej na nie odporny, inny mniej, my z Szymonem znajdujemy się gdzieś pośrodku.
Można w ogóle przejść przez swoją karierę bez poważniejszych urazów, "wizyt" na chirurgicznym stole?
- Trudne pytanie. Nie przypominam sobie, by ktoś z mojego towarzystwa, a znam wielu znakomitych sportowców, ciężarowców i nie tylko, uniknął kontuzji czy nawet operacji. Sport to nie są tylko medale, splendor i chwała, to ciężka praca, pot, ból, wyrzeczenia.
Po igrzyskach w Pekinie przeszedł Pan operację obydwu kolan, potem sięgnął Pan po złoto mistrzostw świata, ale po nich znów zdecydował się Pan na przerwę w startach.
- No tak, po olimpiadzie okazało się, że mam uszkodzoną chrząstkę w obu stawach kolanowych. Musiał minąć jakiś czas, by się zregenerowała, zdecydowałem się na zabieg, po dziewięciu miesiącach wróciłem do sportu. Postawiłem wtedy przed sobą bardzo ambitny cel, jakim było przygotowanie się do mistrzostw świata w Goyang City. Ambitny, bo czasu było tyle co nic, niespełna cztery miesiące, podczas których nie sposób było nadrobić wszystkich zaległości. I wszystkich nie nadrobiłem, byłem gotowy może na 90-95 procent, a jednak zdobyłem złoty medal. Niesamowite, prawda? Po mistrzostwach cały czas odczuwałem ból w kolanach. Lekarz naszej kadry Marek Krochmalski stwierdził, że nie jest z nimi źle, ale muszę uważać, oszczędzać kolana, jeśli chcę dotrwać do igrzysk w Londynie. Dlatego, choć jakiejś poważniejszej kontuzji się nie nabawiłem, pozwoliłem sobie na odpoczynek i regenerację, nie wystartowałem w tegorocznych mistrzostwach Europy. Wszystko po to, by zbudować jak najlepszą formę na mistrzostwa świata, które w połowie września odbędą się w tureckiej Antalyi.
Jak przetrwać takie chwile, gdy człowieka aż rwie na pomost, boisko czy parkiet, a zamiast walczyć o medale, musi toczyć bój o zdrowie?
- Wygrywanie jest bardzo piękne, ale trzeba też umieć przełknąć gorycz porażki. Wielu tego nie potrafi, załamuje się, poddaje. Ja najgorszy pod względem psychicznym okres przeżywałem tuż po olimpiadzie w Pekinie. Zająłem tam czwarte miejsce, medal przegrywając dosłownie o kilka gramów. W kraju wielu dziennikarzy i komentatorów odebrało to jako klęskę, ogłaszając, że byłem faworytem do złota. Tymczasem ja startowałem na igrzyskach z poważną kontuzją, lekarze dawali mi najwyżej 30 procent szans na występ. Wtedy, tuż po zawodach, też byłem załamany, z biegiem czasu się przekonałem, że tak naprawdę to czwarte miejsce było sukcesem. Małym zwycięstwem nad swoimi słabościami. Ale oczywiście świadomość, jak blisko było podium, boli, i to do dziś. Taki jest sport, często brutalny. Trzeba poradzić sobie z przeciwnościami, podnieść głowę i walczyć dalej.
To Pana sposób na radzenie sobie z problemami, tymi przeciwieństwami?
- Mam rodzinę, żonę, która mnie wspiera i nie pozwala się załamywać. Dba, abym zawsze był w dobrej formie psychicznej, i jej pomoc jest nieoceniona. Gdy wracam do domu z zawodów czy zgrupowań, zapominam o sporcie, wypoczywam, poświęcam czas córce i w ten sposób mój organizm regeneruje siły.
Nie obawia się Pan ryzyka, odnowienia się urazów?
- Nie dopuszczam do siebie myśli, że może mi się coś stać. Gdybym się bał, zastanawiał, co mi grozi, to pewnie musiałbym znaleźć inne zajęcie. Tu nie ma zmiłuj, podnoszenie ciężarów jest dla ludzi z charakterem. Tylko.
Za Panem zgrupowanie we Władysławowie, na którym - jak sam Pan przyznał - udało się wykonać plany w 105 procentach. To musi optymistycznie rokować przed najważniejszą imprezą sezonu.
- Razem z trenerami podzieliśmy przygotowania na kilka etapów. W lipcu miałem w dwuboju uzyskać 400 kg, zrobiłem nieco więcej. Organizm na pewno to odczuł, byłem zmęczony, lecz było to zdrowe, dobre zmęczenie. Teraz przez kilka tygodni będę ćwiczył w Giżycku, potem czekają mnie mistrzostwa Polski, no i mistrzostwa świata. Krótko mówiąc: nie jest źle. Mam chęć dźwigania, ogromną motywację do pracy. Zawody w Antalyi, choć ważne, potraktuję jako przystanek przed igrzyskami w Londynie, na których już jestem myślami. Zrobię co w mojej mocy, by stanąć tam na podium i zapomnieć na dobre o Pekinie.
W Turcji będzie Pan bronił tytułu, zatem poleci Pan tam po złoto?
- Na pewno nie polecę jako faworyt. Nigdy nie lekceważę rywali, to jest sport, trzeba mieć świadomość swojej wartości, ale przy okazji być pokornym. Powalczę, to obiecam, a ucieszy mnie jakikolwiek medal.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-07-28

Autor: jc