Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nic już nie jest i nie będzie takie, jak przedtem...

Treść

Przychodzi czas Narodzenia. I znowu mamy tę samą sytuację: naoczni świadkowie widzą tylko jeden poród więcej, i to w warunkach wyjątkowo niesprzyjających: spartańskich, jeśli nie zgoła cygańskich. Po wiekach refleksji teologicznej Kościoła, wiemy już nieco lepiej, co się w rzeczywistości wtedy stało…

Dla naszego zbawienia zstąpił z nieba.

Przyjrzyjmy się jeszcze raz temu, co rozważamy tak często jako różańcowe tajemnice radosne. Chwila zwiastowania jest przecież chwilą Wcielenia Syna Bożego. Powstaje embrion, istotka dla ludzi jeszcze przez długi czas niewidzialna, a później, kiedy jej obecność stanie się już dostrzegalna – cóż bardziej codziennego i zwyczajnego, niż dziecko w łonie matki? Można najwyżej matce powinszować, życzyć zdrowia i zdrowego dziecka… jak tylu innym. A w rzeczywistości cały wszechświat został stworzony dla tej właśnie chwili. Nic już nie jest i nie będzie takie, jak przedtem, choćby świadkom tych wydarzeń wydawało się najzwyczajniejsze w świecie. Nie ma lepszego dowodu na to, że człowiek nie został wyposażony w zmysły zdolne do postrzegania rzeczywistości nadprzyrodzonej, niż fakt, że poza kilku osobami, które w tej sprawie otrzymały specjalne Boże pouczenie (Elżbieta, Józef, Symeon, Anna) wszyscy inni widzieli w ciąży Maryi tylko zwyczajny, radosny ewenement prywatny. A nie przynajmniej najważniejszy fakt w historii. Mówię „przynajmniej”, bo przecież i ci, którzy wtedy takie pouczenie otrzymali, wiedzieli z niego tylko tyle, ile mogło się zmieścić w ich pojęciach. Oczekiwali Mesjasza, i Mesjasz na świat przychodzi. Wiedzieli, że przyjdzie on na świat w rodzie Dawida, i zgadza się: przyszedł. Ale Mesjasz był dla nich też tylko człowiekiem; posłanym i namaszczonym przez Boga, ale człowiekiem, jak tylu poprzednich posłańców i pomazańców. Większy od nich wszystkich, owszem, ostateczny wyzwoliciel, światło na oświecenie pogan i chwała ludu Izraela; ale żeby wiedzieć, kim On ponadto będzie, trzeba było wiedzieć, że Bóg jest nie tylko jeden, ale jeden w trzech Osobach: Ojciec, Syn i Duch Święty. I że Ten, który właśnie ma się narodzić, będzie osobowo tożsamy z Osobą Syna. A tę wiedzę dopiero On ludziom przyniósł.

Czy Maryja wiedziała aż tyle? Wiedziała przecież, że jej Syn zaistniał bez interwencji ludzkiego ojca i że został nazwany przez anioła Synem Bożym; ale w jakim znaczeniu „synem”? Istnieje przecież także przybrane synostwo, a tytuł „syna Boga” nadawano w przeszłości Izraela i aniołom, i królom. Jak Ona to rozumiała? Teologowie jedni usilnie twierdzą, że od początku wiedziała wszystko, inni (równie usilnie), że przeciwnie, że Jej wiara i zrozumienie rozwijały się, chociaż nie precyzują, do jakiego zrozumienia w końcu doszła i kiedy. Kiedyś dostałam do recenzji wydawniczej pracę pewnego księdza, który miał bardzo ciekawą metodę egzegezy biblijnej. A mianowicie wszystkie fakty Ewangelii uważał za legendy (uczeniej to nazywał, ale na to wychodziło) – natomiast nie stosował tej metody do prywatnych objawień dzisiejszych różnych widzących, które to objawienia traktował tak, że każde słowo musiało tam pozostać i było traktowane jako najdosłowniejsza prawda. Na przykład, z biblijnych faktów, które nam zostały objawione przez Pismo Święte: twierdził, że Zwiastowanie w ogóle nie miało miejsca, że Maryja zauważyła w pewnej chwili, że jest w ciąży i bardzo się zdziwiła. No pewnie; ja bym się też zdziwiła. Więc jedni teologowie usiłują twierdzić, że Maryja wiedziała wszystko, inni posuwają się do tego, że Maryja nie wiedziała nic. Jedno i drugie nie opiera się na żadnych wyraźnych stwierdzeniach Pisma Świętego; po prostu ci pierwsi uważaliby za uwłaczające czci Maryi myśleć, że czegoś mogła nie wiedzieć, ci drudzy zaś z tej samej miłości chcą ją przedstawić jako człowieka do nas podobnego. Prawda leży najpewniej pośrodku: wiedziała dużo, ale nie wszystko od razu. Pismo Święte mówi o Niej wyraźnie dwie rzeczy: że nie rozumiała wszystkiego, ale że wszystko to rozważała; nie dodając, z jakim skutkiem. Gdybyśmy mogli wejść w tę zadumę Maryi, na przykład w czasie jej podróży do Ain-Karim do św. Elżbiety, kiedy niesie Ona w sobie Bożą tajemnicę, którą usilnie stara się pojąć, ale jeszcze bardziej – uwielbić, i wypełnić wobec tej tajemnicy służbę, którą jej zlecono!

Przychodzi czas Narodzenia. I znowu mamy tę samą sytuację: naoczni świadkowie widzą tylko jeden poród więcej, i to w warunkach wyjątkowo niesprzyjających: spartańskich, jeśli nie zgoła cygańskich. Po wiekach refleksji teologicznej Kościoła, wiemy już nieco lepiej, co się w rzeczywistości wtedy stało. O tym należałoby raczej śpiewać, niż mówić, i rzeczywiście Kościół śpiewa: cudne antyfony, które streszczają naszą wiedzę i wyrażają nasz zachwyt. „Rodząca wydała na świat Króla, którego imię jest wieczne… O przedziwna zamiano: Stwórca rodzaju ludzkiego, przyjmując ciało i duszę ludzką, raczył narodzić się z Dziewicy: i stając się sam człowiekiem, choć bez ludzkiego nasienia, nas obdarował swoim Bóstwem…”

Warto w tej sprawie posłużyć się porównaniem. Wśród krakowskich świętych, po których śladach tutaj chodzimy, jest brat Albert, który zaopiekował się ówczesnym marginesem społecznym: bezdomnymi, bytującymi na styku nędzy i przestępstwa. Mógł on zaopiekować się nimi z zewnątrz ich świata: organizować na ich korzyść składki, reformować ich przytuliska, a wszystko to jako pan Chmielowski, znany inteligent i malarz, należący do wyższej sfery – a przynajmniej o wiele wyższej niż jego podopieczni. Ale on wolał stać się jednym z nich, wejść cały w ich świat, w ich nędzę; i stamtąd, od środka, jako ich brat, zagarnąć ich ze sobą ku dobru; od środka ich przemieniać. Zbawić ludzi zapewne można było także (jak to Pismo Święte mówi) ręką mocną i ramieniem wyciągniętym (Ez 20,34), niejako od zewnątrz; ale Syn Boży wolał stać się jednym z nich i zagarnąć ich ze sobą w nurt miłości Ojca.

Przy tej okazji także przewrócił całkowicie ludzki porządek wartości. Ludzie zdążyli już sobie wyrobić i utrwalić własną skalę, według której dostatek lepszy jest od ubóstwa, a jeszcze lepszy jest przepych; lepiej jest być sławnym niż nieznanym, a tym bardziej niż zniesławionym albo pogardzanym; władza lepsza jest od podległości i zależności. Ale jeśli nam się kiedy zachciewa sławy, bogactwa i władzy, jeśli mamy ochotę z takich dążeń zrobić motor naszego życia, to dobrze jest przejechać się na wieś i zajrzeć do najbliższej obory. Kto z nas chciałby urodzić się tutaj: nie w malowanym i złoconym żłóbku kościelnym, ozdobionym tym wszystkim, co pobożność chrześcijańska ze szczerego serca w nim ustawia, ale na prawdziwej ściółce bydlęcej, wśród zwierząt wprawdzie pożytecznych, ale nie szczególnie uroczych, w zimnie i zapachu gnoju? Oto, co Bóg myśli o naszej skali wartości… Dał nam to do zrozumienia czynem, zanim jeszcze słowem nas pouczył, że błogosławieni ubodzy i cisi, raczej niż bogaci, krzykliwi i bardzo medialni.

Mówię to, jak zakładam, do ludzi, którym krzyk panujący dookoła nich już zbrzydł – inaczej nie przychodziliby szukać ciszy – i którzy bardzo pragną odkryć pod powierzchnią widzialnej rzeczywistości coś głębszego. Mówi się zwykle, że szukają życia modlitwy. I tu właśnie jest najważniejszy problem: CO pragniemy odkryć? Bo można szukać czegoś albo Kogoś: z zupełnie różnym skutkiem. Czegoś, jeśli szukamy jakiejś bezosobowo pojętej „głębi”, która da nam duchowe zadowolenie i etyczne wydoskonalenie; Kogoś, jeśli decydujemy się stanąć twarzą w twarz z Bogiem Żywym. A to jest ryzyko takie, że człowiek gotów jest brać nogi za pas i uciekać przed takim spotkaniem, w co się da; nawet w modlitwę… Ryzyko, bo Bóg wiecznie nas zaskakuje, tak jak zaskoczył tych, którzy gotowi byli Go szukać w królewskim pałacu, podczas gdy On urodził się w oborze. Wiecznie przewraca nasz porządek, wiecznie domaga się czegoś więcej; to chyba dom Chapman powiedział ślicznie, że Boga ucieszyć łatwo, ale zadowolić trudno. Ale ryzyko takie podjąć trzeba, bo inaczej spotkamy nie Boga Żywego, ale jakiś przez nas samych namalowany święty obrazek, który wprawdzie nic od nas nie będzie wymagał, zwłaszcza nic takiego, czego byśmy dać nie chcieli, ale który ani nas nie stworzył, ani nie zbawił, ani nie uświęcił, ani nie powołał… Jedno więcej dzieło rąk ludzkich, jak bożki dawnych pogan.

A inna rzecz, że nie ma sensu zastanawiać się, do kogo ja się właściwie modlę, do Boga czy do obrazka. To jest tylko strata czasu, jedno więcej odsunięcie prawdziwej modlitwy na potem. Nie ma sensu w ogóle myśleć o swojej modlitwie, rozprawiać o jej sposobie, o technice i metodzie… Myśleć trzeba o Bogu, nie o sobie i swojej modlitwie. Zamiast kręcić się wokół siebie, lepiej zwrócić się do Tego, którego szukamy, który przyszedł na świat dla naszego zbawienia i przez sam fakt stania się jednym z nas, zagarnął ludzkość, do której już i sam należy, w sferę miłości wewnętrznej w Trójcy Świętej.

Mawiamy, że nie potrafimy, nie mamy do tego przygotowania, brak nam torów myślowych do rozważania prawd tak wzniosłych? Ale nie brak nam zdolności do powiedzenia: „Święć się Imię Twoje”. A to już było to. Nie ma sensu mierzyć wartości modlitwy na czas – może na zegarku, tak jak w tej historyjce o dewotce, która przyniosła proboszczowi na imieniny laurkę ze starannym wyliczeniem, co też za niego ofiarowała: tyle a tyle „wysłuchanych” Mszy św., tyle a tyle Komunii św., tyle a tyle odmówionych różańców, tyle a tyle litanii… a między innymi: tyle a tyle godzin cierpienia. Najwyraźniej cierpiała ze stoperem! Wedle takiej miary oczywiście modlitwa trwająca sześć minut już byłaby lepsza od modlitwy trwającej pięć. A w rzeczywistości jedna chwila modlitwy, jedno „Panie, bądź błogosławiony” ze strony kogoś, kto dłużej modlić się nie potrafi, ma wartość godzin ekstazy mistyka, który też nie z własnej zasługi ekstaz doznaje, a z łaski i daru Bożego. Poza tym to, że ktoś dzisiaj więcej nie potrafi, nie znaczy, że nigdy nie będzie umiał. Kto raz wpuścił Boga w swoją codzienność i nie usiłuje Go tam zagłuszyć własną gadaniną, ten ma szansę zobaczyć, jak dobrze Bóg potrafi na takim przyczółku się utrzymać.

Nie mierzy się też wartości modlitwy przeżyciem. Ludzie, którzy o tym nie wiedzą, albo nie chcą pamiętać, wyrabiają się na łowców świętych przeżyć i duchowych uniesień; tylko bieda w tym, że o takie coraz im trudniej; chyba, że je sobie dozują bardzo skąpo, ot, raz do roku pielgrzymka do Lichenia… Otóż nie to jest ważne, cośmy odczuli i przeżyli, ale to, ile okazaliśmy wierności Bogu, który wszedł w nasze życie. Inaczej będzie to znowu tylko kręcenie się dookoła siebie samego. A Bóg zapomniany stoi w kącie. Ryzyko dostrzeżenia Go trzeba podjąć, nie dla swojej przyjemności, ani dla swojej doskonałości; przyjemność bywa zresztą latami nieobecna, a doskonałość i tak pozostaje wielce łaciata. Trzeba je podjąć po prostu z wdzięczności za to, że On sam pierwszy nas umiłował i wszedł w nasze życie i w naszą codzienność. Uznawać to, dziękować Mu za to choćby jedną chwilą dziękczynienia – to modlitwa bardziej autentyczna niż wszelkie metody i techniki.

Kiedyś, kiedy byłam jeszcze w nowicjacie, był u nas rekolekcjonista, którego rekolekcje były dla mnie zupełnie nie do strawienia. Dokładnie nie to, czego mi było potrzeba. Ale jedno powiedział tak, że do dziś zapamiętałam. Powiedział, że kiedy człowiek coś bardzo chciałby zrobić, a wie, że dziś mu to nawet może wyjdzie, ale jutro to już na pewno nie, to trzeba sobie powiedzieć: to właśnie tym bardziej zrobię tak dzisiaj. Tym bardziej przynajmniej raz, przynajmniej dzisiaj. I właśnie to „tym bardziej” przeprowadziło mnie przez wiele trudnych momentów. Jeżeli coś zagraża naszym myślom – kiedy nam się wydaje, że nasze myśli są Jemu przeciwne – to „właśnie tym bardziej, Panie Boże, bądź błogosławiony na wieki”. Jeżeli coś się dzieje, co może chcielibyśmy wyeliminować z naszego życia: „A właśnie tym bardziej bądź błogosławiony”. To jest modlitwa, bo to jest kontakt z Bogiem. Przekazuję, co otrzymałam i za co jestem wdzięczna.

Fragment książki Rozważania o Wcieleniu Syna Bożego

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

Żródło: cspb.pl, 22

Autor: mj