Natalia Partyka: Moja Strona Życia
Treść
Z Natalią Partyką, tenisistką stołową, reprezentantką Polski, trzykrotną uczestniczką igrzysk paraolimpijskich oraz olimpiady w Pekinie, o sportowych zmaganiach i tajemnicy sukcesu, o marzeniach, rodzinie i sile płynącej z przekonania, że chcieć to móc, rozmawia Piotr Skrobisz
Kim by Pani była, gdyby któregoś dnia nie zjawiła się na tenisowej sali i nie złapała sportowego bakcyla?
- Trudne pytanie i nie znam odpowiedzi. Sport (tenis stołowy) to moja największa pasja, sprawia mi mnóstwo radości, frajdy, pozwala realizować marzenia, pokonywać kolejne granice swoich możliwości. Dziś już tak bardzo "wsiąkłam", tak bardzo się zaangażowałam emocjonalnie, że nie potrafię nawet wyobrazić sobie siebie w innej roli. Życie bez sportu? Nie, to chyba nie dla mnie (śmiech).
A może byłaby Pani psychologiem? Często podkreśla Pani, że psychologia to wielkie zainteresowanie, hobby, nawet coś więcej?
- To prawda, lubię tę dziedzinę nauki, lubię się w nią wgłębiać, poznawać jej tajniki. Chciałam nawet kiedyś studiować psychologię i - szczerze mówiąc - nadal mam takie plany, ale na razie muszę je odłożyć na później z prostej przyczyny: braku czasu. A czemu psychologia? Kilka lat temu, jeszcze jako mała dziewczynka, pojechałam na jakiś turniej niepełnosprawnych i pierwszy raz spotkałam na nim sportowego psychologa. Bardzo mnie zaciekawiło to, co mówił, jakie dawał wskazówki, na co zwracał uwagę. Spróbowałam niektóre z nich wcielić od razu w życie i spostrzegłam, że przynoszą naprawdę ciekawe owoce. I tak jest do dziś, raz na jakiś czas korzystam z porad, zresztą uważam, że w sporcie zawodowym, na określonym poziomie, jest to nie tylko pomocne, ale wręcz konieczne.
W jaki sposób może wpłynąć na poprawę wyników, pomóc zrealizować cele, pokonać bariery, granice?
- Wydaje mi się, że sportowcy zawodowi - ci, którzy już coś osiągnęli, startują w najważniejszych zawodach i walczą na nich o wysokie cele - reprezentują mniej więcej ten sam poziom. W tenisie stołowym każdy może wyćwiczyć bekhend czy forhend, nawet bardziej skomplikowane uderzenie, ale wygrywają nieliczni. W najważniejszych momentach, w siódmym secie przy stanie 9:9, gdy o wyniku decydują dwie kolejne piłki, zaczyna się gra nerwów. Kto radzi sobie ze stresem, wytrzymuje presję, jest w stanie wykrzesać z siebie to, co ma najlepszego, swoje ulubione, mistrzowskie zagranie i dzięki temu zwycięża. A każdy, kto choć raz znalazł się w podobnej sytuacji, wie doskonale, że zachowanie spokoju, zimnej krwi, jest sprawą szalenie trudną. Psychologia pomaga wypracować różne ćwiczenia oddechowe, wizualizacje, pozytywne wyobrażenia dobrych zagrań, które mogą odegrać kluczową rolę i o wszystkim przesądzić.
A jest w ogóle możliwe opanowanie drżenia rąk?
- Gdy emocje człowieka aż rozsadzają, bo wie, że stoi przed wielką szansą i w ciągu najbliższych sekund może, i musi (albo nie) ją wykorzystać? Szczerze? Do końca to chyba niemożliwe, zresztą sama nie wiem, czy kompletne odizolowanie się od świata, stołu, byłoby wskazane. Stres też bywa pomocny, ale trzeba umieć wykorzystać go pozytywnie. Może dodatkowo zmobilizować, zmotywować, aczkolwiek znaleźć drogę do takiego stanu jest sztuką, którą opanowują najlepsi.
Ma Pani świadomość, że niezależnie od wyników, jakie się uda osiągnąć w przyszłości, zdobyła już Pani swoje miejsce w historii polskiego sportu?
- Zdaję sobie z tego sprawę. Nie ukrywam, to miłe uczucie, fajna sprawa, ale też nie robi na mnie specjalnego wrażenia i nie jest najważniejsze. Dlaczego? Bo nie chcę być zapamiętana tylko z tej racji, że jako pierwsza wystąpiłam na olimpiadzie i paraolimpiadzie. Ja przede wszystkim mam nadzieję grać jak najdłużej i jak najlepiej. I to jest cel, na którym mi zależy i który chcę osiągnąć. Wierzę mocno, że za kilka, kilkanaście lat przy moim nazwisku znajdą się dużo większe osiągnięcia niż do tej pory i to dzięki nim zostanę zapamiętana przez kibiców.
Jak się zaczęła Pani przygoda z tenisem stołowym?
- Bardzo zwyczajnie, podobnie jak w przypadku wielu innych kolegów i koleżanek.
Zaczęłam grać dzięki starszej o cztery lata siostrze Sandrze. Ona pierwsza zaczęła trenować tenis stołowy. Naszym rodzicom zależało, abyśmy miały zajęcie, pasję, hobby. Postawili na sport, bo sport uczy, rozwija młodego człowieka, pomaga mu kształtować i ciało, i ducha. Padło na tenis, gdyż mieszkamy blisko sali, a poza tym to dyscyplina, którą można uprawiać niezależnie od pogody przez cały rok. Początkowo przyglądałam się zajęciom Sandry, a jak podrosłam, to trener zaproponował, abym sama spróbowała. Tak się stało, niemal od razu złapałam bakcyla, spodobało mi się, i tak jest do dziś.
Co odnalazła Pani w tej dyscyplinie?
- Zaczynałam, gdy miałam siedem lat. Wtedy o wszystkim decydowali rodzice, chodziłam na treningi, bo tak było trzeba (śmiech). Skłamałabym jednak, gdybym powiedziała, że musieli mnie specjalnie zmuszać. Nie, tym bardziej że jak każda mała dziewczynka byłam wpatrzona w starszą siostrę i bardzo chciałam robić to, co ona. Gdy podrosłam, przekonałam się, że gra sprawia mi mnóstwo radości. Zdobywałam coraz to nowe umiejętności, poczynałam sobie coraz lepiej, pojawiły się pierwsze sukcesy, które dodawały mi motywacji do dalszej, cięższej pracy. Do tego poznałam nowych ludzi, nowe miejsca, nauczyłam się samodzielności. Niektórzy uważają ping-ponga za sport mało widowiskowy, ja się z tym absolutnie nie zgadzam. To wspaniała dyscyplina, przede wszystkim szalenie nieprzewidywalna. To jest chyba w niej najpiękniejsze, że dopóki sędzia nie przerzuci cyferki "11" na tablicy wyników, nic nie jest jeszcze rozstrzygnięte, można wygrać lub przegrać. Dlatego od początku do końca trzeba grać na sto procent, być maksymalnie skoncentrowanym, bo jeśli za bardzo się rozluźnimy, możemy stracić kilka punktów z rzędu i - co za tym idzie - polec z kretesem. Ta nieprzewidywalność i emocje z nią związane to jest chyba to, co w tenisie najbardziej mnie urzekło.
Od początku trenowała Pani i grała z zawodnikami zdrowymi. Czy niepełnosprawność nie stanowiła jakiejś przeszkody, dodatkowej trudności?
- Hmmm, takich prawdziwych wyzwań, z którymi nie mogłabym sobie poradzić, nie było za wiele, może nawet w ogóle. Do gry jest potrzebna jedna ręka, do podrzucania piłeczki druga. Ja urodziłam się bez prawego przedramienia, ale mam sprawny staw łokciowy, zatem bez problemu jestem w stanie złapać piłeczkę i ją wyrzucić. Na pierwszych zajęciach wzięłam rakietkę w lewą rękę, a serwowałam prawą. Było to dla mnie jak najbardziej naturalne, niczego nie musiałam wymyślać, specjalnie kombinować. Podstawy opanowałam szybko i bezboleśnie, potem rozpoczęło się poznawanie kolejnych tajników gry.
Jak reagowały rywalki? Domyślam się, że były zaskoczone, widząc Panią po drugiej stronie stołu, niektóre pewnie czuły się nieswojo, walcząc z dziewczyną bez ręki.
- Ma pan rację, było zaskoczenie, co tu ukrywać. Byłam nowa, zatem jak jechałam na pierwsze mecze, turnieje, wzbudzałam zainteresowanie, wszyscy się przyglądali z boku, zastanawiali się, jak to jest, jak mogę grać etc. Ale jak już sobie popatrzyli, zaspokoili ciekawość, dawali mi spokój - tym bardziej że szybko okazywało się, że potrafię grać i z większością rywalek wygrywam (śmiech). Teraz już nikt nie zwraca uwagi na moją niepełnosprawność, wszyscy to zaakceptowali, chyba nawet zapomnieli i postrzegają mnie jako zwykłą, normalną zawodniczkę.
Pamięta Pani swój pierwszy sukces, pierwsze ważne zwycięstwo?
- Na początku cieszyły mnie małe rzeczy, których nawet teraz nie pamiętam. Pierwszy wygrany set z kimkolwiek na treningu, wygrany mecz, potem coraz wyższe miejsca na turniejach wojewódzkich i ogólnopolskich. Długo nie potrafiłam wygrać z siostrą, bo grała i dłużej, i lepiej. Sandra ogrywała mnie przy każdej okazji, ja chciałam jak najszybciej znaleźć na nią sposób, ale nie było to takie łatwe. Wreszcie przyszedł ten dzień, wygrałam, ale kosztowało mnie to naprawdę sporo wysiłku. A jeśli chodzi o zawodową karierę, przełomowy był rok 2004 i mistrzostwa Europy kadetek. Miałam 15 lat, nie byłam faworytką, a jednak udało mi się zdobyć aż cztery medale, w tym ten najcenniejszy - złoty, w grze pojedynczej. To był wielki sukces, dzięki niemu uwierzyłam, że potrafię grać naprawdę dobrze i wygrywać z najlepszymi zawodniczkami w Europie (przynajmniej - wówczas - w swojej kategorii wiekowej). Zdobyłam pewność siebie, nową motywację do pracy, a przy okazji otrzymałam namacalny dowód, że dobrze wybrałam.
A potem była Pani trzykrotną uczestniczką igrzysk paraolimpijskich i zdobyła dwa złote medale oraz - przed rokiem - zadebiutowała Pani na olimpiadzie w Pekinie. Realizowały się w ten sposób Pani cele, pragnienia, marzenia?
- Gdy jechałam na swoją pierwszą paraolimpiadę do Sydney, miałam zaledwie 11 lat i byłam małą dziewczynką. Ogromnym sukcesem był dla mnie sam fakt zakwalifikowania się na tę imprezę. Byłam dumna, szczęśliwa i na tyle dobra, by tam grać. Nie na tyle jednak, by wygrywać i walczyć o medalowe miejsca. Jak każdy musiałam zapłacić frycowe, ale z porażek zawsze można wyciągnąć cenną naukę. Cztery lata później, w Atenach, byłam już inną zawodniczką, dużo bardziej doświadczoną i z dużo większymi umiejętnościami. Wygrałam dość gładko, spokojnie, bez większych problemów. Rok temu było już zdecydowanie trudniej. Przede wszystkim pojawiła się spora grupa naprawdę dobrych tenisistek, głównie z Chin, poziom zdecydowanie się podniósł, musiałam zagrać z maksymalnym zaangażowaniem, by obronić tytuł. Jechałam do Pekinu ze świadomością, że jestem w stanie zdobyć złoty medal, bardzo chciałam, ale wiedziałam, że nie przyjdzie mi to łatwo. To się sprawdziło, przeciwniczki stawiały zacięty opór, ale szczęśliwie stanęłam na najwyższym stopniu podium. A jeśli chodzi o start na olimpiadzie: tak, w jakimś stopniu spełniłam w ten sposób swoje marzenia, ale nie do końca, bo wystąpiłam tylko w turnieju drużynowym. Aktualnym marzeniem jest wciąż gra w zmaganiach indywidualnych, mam nadzieję, że za trzy lata w Londynie uda się je zrealizować.
Wspomnienia z tych imprez zajmują pewnie czołowe miejsce w Pani pamięci, a jest takie jedno, szczególne?
- Trudno mi wybrać, wyróżnić jedno. Najmilej zaskoczyła mnie chyba atmosfera panująca w polskiej kadrze: czy to na paraolimpiadzie, czy olimpiadzie. Bałam się, że ranga zawodów, związany z nimi stres, bliskość walki o medale, miejsce w historii, mogą ludzi paraliżować, usztywniać. Tymczasem było zupełnie inaczej, wszyscy tworzyliśmy jedną, zgraną rodzinę, rozmawialiśmy, wspieraliśmy się nawzajem, dopingowaliśmy, razem przeżywaliśmy swoje starty. I było to bardzo naturalne, spontaniczne, szczere. Oczywiście w Pekinie czułam się wyjątkowo, także z tej racji, że tenis stołowy jest tam sportem narodowym, cieszącym się gigantyczną wręcz popularnością. Nigdy nie zapomnę chwili, gdy wchodziłam na salę i zobaczyłam wypełnione po brzegi trybuny. To było niesamowite, niespotykane w Europie.
Jak się Pani czuła jako gwiazda mediów? Przypuszczam, że w ciągu kilku tygodni pobytu w Chinach udzieliła Pani więcej wywiadów niż przez całe życie?
- Nawet nie potrafię zliczyć, było ich mnóstwo. Wiedziałam, że może być o mnie głośno, media, i to nie tylko w Polsce, często podkreślały fakt, że do Pekinu przyjedzie zawodniczka startująca na olimpiadzie i paraolimpiadzie. Nie spodziewałam się jednak, że będzie aż tak głośno. Wszystko, co się wydarzyło, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Od początku igrzysk do końca paraolimpiady wszyscy chcieli ze mną rozmawiać i... pytali o to samo. Nie wszyscy mówili po angielsku, na szczęście nagle znalazł się Chińczyk, dziennikarz miejscowego radia, który mówił po polsku, i z przyjemnością podjął się roli tłumacza. A jak nie było go w pobliżu, pomagały Chinki grające w naszej kadrze. W pewnym momencie byliśmy bardziej zmęczeni rozmowami niż rywalizacją na sali (śmiech).
Po powrocie z Pekinu niemal od razu pojechała Pani na mistrzostwa Europy, gdzie osiągnęła Pani największy - jak na razie - sukces w karierze: brązowy medal w deblu. Jak on "smakował"?
- I to było to, co - mam nadzieję - będzie się zdarzało coraz częściej. Nie miałam czasu na przygotowania, faktycznie wszystko wydarzyło się niemal w biegu, opierałam się na bazie wypracowanej przed igrzyskami.
W singlu odpadłam dość szybko, ale okazało się, że z "Ksenią" [Xu Jie, Chinką reprezentującą Polskę - przyp. red.] gramy naprawdę bardzo dobrze i zbliżamy się do europejskiej czołówki. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się tego medalu. Niesamowicie mnie ucieszył i umocnił w przekonaniu, że mogę w tenisie coś osiągnąć. Człowiek, gdy coś robi, poświęca temu całego siebie, serce i zdrowie, potrzebuje dowodów, że droga, jaką obrał, jest słuszna. Ten medal był dla mnie takim potwierdzeniem.
Ile Panią kosztowało dojście do obecnego miejsca? Oczywiście nie chodzi mi o wymiar materialny, ale ten mniej uchwytny i namacalny: wszystkie wyrzeczenia, poświęcenia?
- Bardzo wiele. Sport oznacza ciężkie treningi, częste wyjazdy, zgrupowania, w domu jestem gościem. W pewnym momencie musiałam wybierać między życiem normalnej nastolatki a tenisową karierą. Między zabawą, luzem a rygorem. Nie było łatwo, ale z drugiej strony nie miałam wątpliwości. Sport mnie wciągnął, otworzył nowe perspektywy, stąd te wyrzeczenia, poświęcenia, godziny spędzone na sali, litry wylanego potu wcale nie jawiły się jako coś strasznego, ponad siły. Ja mam świadomość tego, co chcę w życiu osiągnąć. Wiem, że bez pracy, harówki, do niczego nie dojdę. Dlatego nie żałuję, że nie mogę pójść do kina czy na dyskotekę, bo akurat w tym momencie mam męczące treningi. Coś za coś, ja się cieszę, że gram.
Trenerzy, których spotykała Pani po drodze, powtarzali niezmiennie, że jest Pani prawdziwym "pracusiem", który gdyby mógł, to by dawał z siebie jeszcze więcej. To prawda?
- Nie mogę zaprzeczyć... Zawsze pracuję na sto procent, bo chcę się rozwijać i doskonalić swe umiejętności. Zdaję sobie sprawę, że konkurencja nie śpi, rywalki też dają z siebie wszystko, że światowa czołówka jeszcze przede mną, mam sporo rzeczy do zrobienia, poprawienia. Stąd haruję intensywnie, dbając o jakość. Ba, jeśli tego wymaga sytuacja albo uważam, że tak powinnam, to angażuję się ponad te sto procent. Lubię popracować ciężko, lubię to uczucie, gdy wracam wieczorem do domu i jestem tak wykończona, że padam na łóżko bez sił. Wtedy czuję, że wykonałam świetną robotę i to na pewno kiedyś zaprocentuje.
Ma Pani swoje sportowe, może życiowe, motto?
- Nie ma rzeczy niemożliwych do osiągnięcia. Jak się czegoś bardzo, ale to bardzo chce, angażuje się całe serce i zdrowie, to w końcu się uda.
Proste słowa: chcieć to móc?
- Proste, proste, ale żeby było tak proste do zrealizowania (śmiech)... Ale tak, jak się chce, to można wszystko. Niemal.
Pomimo rozwijającej się kariery, coraz większych, licznych sukcesów na koncie i naprawdę ambitnych planów, nie rezygnuje Pani z udziałów w zawodach dla niepełnosprawnych.
- Nigdy nie chciałam i nie chcę rezygnować. Jestem z tym środowiskiem bardzo zżyta, wiele mu zawdzięczam. Szczęśliwie zajmuję wysokie miejsce w rankingach, dlatego mogę sobie pozwolić na starty tylko w najpoważniejszych zawodach - mistrzostwach świata czy Europy. Zdobywam na nich trochę punktów, dzięki czemu co roku mam ten komfort. Do tej pory zawsze udawało mi się godzić te starty, mam nadzieję, że w następnych latach będzie podobnie. Nie wyobrażam sobie wyboru: to albo to.
Czuje się Pani trochę odpowiedzialna za to środowisko? Na pewno jest Pani dla nich pewnym wzorem, pokazując, że można, że nie ma rzeczy niemożliwych, że mając w sobie wielką wiarę i samozaparcie, człowiek jest w stanie pokonywać bariery, które wydawały mu się nie do pokonania.
- Słowo "odpowiedzialna" może nie jest właściwe, ale tak, zdaję sobie sprawę, że oni na mnie patrzą i w jakiś sposób starają się naśladować. Od razu jednak chcę podkreślić to wyraźnie, że ja też zawdzięczam im wiele i wiele się od nich nauczyłam. Przede wszystkim pozytywnego podejścia do życia, optymizmu na przekór wszystkiemu, dramatom, jakie często ich spotykały. Nauczyli mnie fantastycznego patrzenia na świat, godnej postawy, radości na co dzień. Dlatego mam nadzieję, że jak ktoś o mnie słyszy, widzi, jak wygrywam, odnoszę sukcesy, gram na olimpiadzie czy mistrzostwach świata, może zapragnąć tego samego. Może dodam mu jakoś odwagi, by spróbował, wykonał pierwszy, najważniejszy krok.
Najgorsze jest bowiem załamanie, pogodzenie się ze swoim losem, zwątpienie. Tymczasem osoby niepełnosprawne są w stanie dokonywać rzeczy niezwykłych: biją rekordy, biegają, skaczą, pływają, grają w tenisa. Skoro oni mogą, to dlaczego nie ja? To tylko (lub aż) kwestia uświadomienia sobie, że ze mną wcale nie jest aż tak źle, że trzeba przestać użalać się nad sobą, tylko wziąć się w garść.
Jak postrzegany jest sport niepełnosprawnych w Polsce?
- Pomału, niewielkimi kroczkami, wszystko zmierza w dobrym kierunku. Nie zmienia to jednak faktu, że tak naprawdę powinno to odbywać się szybciej. Sport niepełnosprawnych był do tej pory na marginesie, postrzegany jako zabawa, forma rehabilitacji, tymczasem dziś przypomina już zawodowstwo w pełnym tego słowa znaczeniu. Chcąc pojechać na paraolimpiadę i walczyć o medale, osoby niepełnosprawne muszą trenować z taką samą, a nieraz i większą intensywnością jak osoby zdrowe. Z roku na rok podnosi się poziom, najlepsi uzyskują bardzo dobre wyniki. Chcąc im dorównać, trzeba poświęcić kawał życia. Niestety, w mediach, przede wszystkim w telewizji, sport niepełnosprawnych zajmuje niewiele miejsca. Transmisje z igrzysk pozostawiają wiele do życzenia, podczas zmagań w Atenach w telewizyjnej Dwójce było nawet specjalne studio, z Pekinu parominutowe okienko pokazywała jedynie niszowy kanał TVP Sport. A tymczasem na jakie zawody nasza reprezentacja by nie pojechała, to wraca z workiem medali.
Co jest dla Pani najważniejsze w życiu - poza sportem?
- Rodzina. Najbliższym wiele zawdzięczam, byli i są ze mną w radosnych i smutnych chwilach, zawsze na nich mogę liczyć. Rodzina to siła. Pociąga mnie też wiedza, studia, chcę się uczyć, choć z braku czasu z części pasji musiałam zrezygnować. Zależy mi, abym robiła to, co sprawia mi radość, jeśli tak będzie - a jest - to mogę o sobie powiedzieć z czystym sumieniem: jestem szczęściarą.
Studia, przynajmniej te na psychologii, odłożyła Pani na później, co nie znaczy, że zrezygnowała Pani z nich w ogóle...
- Prawda, studiuję wychowanie fizyczne na gdańskiej AWF, i to w systemie dziennym.
Jak udaje się je połączyć z zawodowym sportem?
- No tak, to jest wyzwanie! Staram się je łączyć jak najlepiej, nie zawsze wychodzi. Mam indywidualny tok studiów, nie muszę chodzić na wszystkie zajęcia, bez problemów mogę robić rok w dwa lata. I choć tenis jest najważniejszy, zamierzam skończyć uczelnię, i to z dobrym wynikiem.
Jaka jest Natalia Partyka poza tenisową salą?
- Wyjątkowo spokojna, zawsze uśmiechnięta i pozytywnie nastawiona do życia. We wszystkim staram się dostrzegać dobre rzeczy. A jeśli chodzi o zainteresowania, z braku czasu... nie powiem nic oryginalnego. Sport, psychologia, muzyka, dobra książka.
Nie żal czasu, młodości, beztroski, z których musiała Pani zrezygnować, decydując się na sportową karierę?
- Coś za coś. Tak jak już mówiłam, mogłabym szaleć na dyskotekach i dobrze się bawić, ale wiem, że z dużej części życia towarzyskiego muszę zrezygnować. Jak moi znajomi idą tańczyć, ja kończę trening i na nic już nie mam siły. Beztroska młodość na pewno mi uciekła, szybko musiałam się nauczyć systematyczności, samodzielności, odpowiedzialności za to, co robię, jak wyglądam i jak się zachowuję. Zdecydowałam się jednak grać, postawiłam na tenis i nie żałuję. Zwiedziłam już kawał świata, byłam choćby w Sydney, Atenach i Pekinie. Poznałam nowych ludzi, inne kultury, zwyczaje. Czy to nie jest wspaniałe?
Gdzie, w jakim miejscu, widzi się Pani za pięć, dziesięć lat?
- Na pewno przy tenisowym stole. Mam jednak nadzieję, że jak za te pięć lat będziemy rozmawiać, to pochwalę się dużo większymi sukcesami, będę należała do czołówki i miała wyższą pozycję w rankingu. Dziś jestem sklasyfikowana na 113. miejscu w świecie, chciałabym być w pięćdziesiątce, trzydziestce, może dziesiątce. Serca i zapału, by zbliżać się do czołówki, mi nie zabraknie.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-07-04
Autor: wa