Najpoważniejszym problemem są kredyty dla przedsiębiorców
Treść
Z Pawłem Poncyljuszem, posłem PiS, byłym wiceministrem gospodarki w rozmawia  Izabela Borańska
Jak Pan ocenia kroki zaradcze rządu mające  stabilizować gospodarkę? Obecnie sytuacja jest chyba poważna...
-  Chciałbym być optymistą, ale jeśli w ciągu kilku dni kurs złotego leci w dół o  kilkanaście groszy, podobnie skaczą kursy innych walut, to nie można powiedzieć,  że stan gospodarki jest dobry. Podobnie trudno być optymistą, jeśli wisi nad  nami zagrożenie zwolnienia kilkuset tysięcy pracowników. Mówiąc wprost, mamy  problem z załamaniem gospodarczym, czego potwierdzeniem jest histeryczne  poszukiwanie przez rząd 17 mld zł oszczędności w budżecie na 2009 rok i to tylko  na pierwsze półrocze (nie wiadomo, co to oznacza dla drugiego półrocza). Trudno  być spokojnym o polską gospodarkę, jeśli cała batalia o cięcia wydatków w  ministerstwach odbywa się przed kamerami. Wielu przedsiębiorców, ale także i  obywateli, już odczuwa skutki kryzysu. Zeszłoroczny rozwój gospodarczy - niemal  5 proc. - jest już nie do osiągnięcia, jeśli plany rządu się potwierdzą - 1,7  procent. To musi oznaczać wzrost bezrobocia. Kolejna kwestia to ściągalność  podatków - wygląda na to, że wpływy z podatków nie będą tak wysokie, jak  wcześniej zakładano. Już pewne symptomy pojawiły się w końcu 2008 roku - stąd  między innymi dziura budżetowa na kilka miliardów. Poszczególni ministrowie (w  tym MON i MSWiA) nie zrealizowali swoich planowanych wydatków, bo nie dostali  pieniędzy z Ministerstwa Finansów. Jednak najpoważniejszym dziś problemem są  kredyty dla przedsiębiorców. Banki w tej chwili praktycznie wstrzymały  udzielanie kredytów, a to jest rok kluczowy, bo około 50 proc. kredytów, jakie  dostały przedsiębiorstwa w tym roku, jest odnawialnych (jeśli banki nie  zdecydują się ich przedłużyć, to oznacza, że te przedsiębiorstwa wpadną w  jeszcze większe tarapaty). Do tego należy dodać praktycznie puste portfele  zamówień u zagranicznych kontrahentów, szczególnie z UE, dokąd szło dwie trzecie  polskiego eksportu. Jeśli polskie firmy nie mają pieniędzy ze sprzedaży swoich  towarów, pojawiają się problemy spłacania kredytów za dotychczasowe inwestycje,  jak również brak szans na dalszy rozwój.
Jak długo, Pana zdaniem,  potrwa tendencja spadkowa?
- Nikt w tej chwili nie jest w stanie tego  przewidzieć. Myślę, że na pewno rok 2009 będzie rokiem bardzo trudnym, a co  będzie dalej - zależy od wielu zewnętrznych impulsów, takich jak giełdy, handel  światowy, dostęp do pieniędzy. Jeszcze pół roku temu nikt nie przewidywał, że  kryzys w USA w takim stopniu dotknie wiele krajów UE czy Rosji. Do połowy 2010  roku nie patrzę na to z optymizmem, raczej się spodziewam "chudych lat". Dużo  będzie zależało od tego, co będzie się działo w czołowych gospodarkach  światowych. Jeśli pozbierają się i wyjdą z kryzysu, jeśli się zwiększą obroty  handlowe, to będzie można liczyć na poprawę, tendencję wzrostową. Jednak muszę  podkreślić, że nikt z poważnych ekonomistów nie daje jasnych i jednoznacznych  diagnoz. To jest przeczucie i świadomość, że gospodarka posiada pewną naturalną  inercję rozwojową. Zawsze po upadku gospodarka musi się podnieść, zmieniają się  tylko światowi liderzy, to także szansa dla Polski...
Premier Donald  Tusk ma spotkać się z Jarosławem Kaczyńskim. Rozmowy mają dotyczyć m.in.  kondycji gospodarki. Kryzys pogodzi PiS z PO?
- Wierzę w to, że jeśli  premier Donald Tusk chce poważnie rozmawiać z PiS i sygnalizuje to od ponad  tygodnia, to jest na tę rozmowę otwarty. To byłby przełom, bo do tej pory było  tylko stosowanie połajanek, pouczania nas, szczególnie przez ministra finansów  Jacka Rostowskiego, że opozycja się nie zna, że nie wie, o co chodzi, straszy i  wzbudza tylko histerię u Polaków. Jeśli więc teraz jest taka wola, to ja wierzę  w to, że znajdzie się również możliwość podjęcia konkretnych działań. Jednak  pewnie cały czas będzie się tlił spór, w jaki sposób wyjść z kryzysu. Dziś rząd  mówi: trzeba oszczędzać, ciąć wszelkie wydatki. Natomiast opozycja, szczególnie  PiS, ma inne rozwiązanie: jeśli mamy takie załamanie gospodarcze, to tylko popyt  wewnętrzny może nas w znacznym stopniu ochronić, może pozwolić gospodarce  funkcjonować skromnie, ale spokojnie. Tę dzisiejszą dyskusję porównałbym do  tego, że Platforma idzie w ultramonetaryzm z czasów Balcerowicza (czyli  schładzamy gospodarkę, tniemy wydatki i czekamy na to, co się będzie działo) i z  drugiej strony - podejście PiS, które mówi: nie, przesuwamy jak największą część  pieniędzy na inwestycje, które i tak są nam potrzebne, czyli drogi, autostrady,  oczyszczanie ścieków i wiele innych. I w ten sposób utrzymujemy poważny pakiet  zamówień u polskich przedsiębiorców, którzy mają szanse utrzymać zatrudnienie,  płacić podatki, wykazywać dochody. Na pewno zarzut z drugiej strony będzie taki,  że oznacza to powiększanie deficytu (i to jest prawda), a z tego wynika, że w  pewnym sensie jest to zadłużanie Polaków. Ale to jest szukanie "złotego środka",  czyli na ile można zadłużyć przyszłe pokolenia, nie obciążając ich za bardzo, a  na ile nie można sobie na to pozwolić. Gdyby dzisiaj były dostępne kredyty, to  byłaby jakaś szansa "ucieczki" i próba wyrwania się z kryzysu, natomiast jeżeli  banki wstrzymują akcję kredytową, to powiem szczerze, sypie się wszystko po  kolei jak kostki domino. Bo zaczyna brakować gotówki.
Mamy rezerwy  walutowe w Narodowym Banku Polskim.
- Tylko że interwencja stabilizowania  złotego może się nie powieść, wystarczy spojrzeć na to, co się stało w Rosji -  rezerwy walutowe z ropy i gazu stopniały o połowę, między innymi z tego powodu,  że Rosja próbowała ratować kurs rubla. Skończyło się to tym, że rezerwy  stopniały, a Bank Narodowy Rosji ostatecznie zrezygnował z interwencji na rynku  walut i pozwolił na dewaluację rubla. W Polce mogłoby się okazać, że znaczne  zaangażowanie NBP i uruchomienie rezerw starczy jedynie na kilka tygodni. Tym  bardziej że - jak oceniają eksperci - wystarczy 50-100 mln euro użycia na takim  rynku jak polski, i wtedy zaczyna się szaleństwo, jeśli chodzi o kurs waluty.  Obecny spadek kursu złotego w stosunku do dolara, euro czy franka spowodowany  jest w dużym stopniu wycofywaniem się inwestorów z polskiego rynku finansowego,  który odzwierciedla stan gospodarki. Jeśli inwestorzy zagraniczni sprzedają  swoje akcje np. na polskiej giełdzie, to chcą do swoich rodzimych krajów  zabierać nie złotówki, ale waluty światowej gospodarki. Jeśli w jednej chwili  jest wielu zainteresowanych kupnem euro czy dolara, to cena w złotych musi  rosnąć.
Przy tej okazji warto zadać pytanie, jak rząd PO - PSL wyobraża sobie  naszą drogę do waluty euro, bo w ciągu dwóch lat w ramach ERM2 Polska już nie  będzie miała wyboru i będzie musiała interweniować na rynku walutowym, jeśli  będzie chciała spełnić wymogi narzucane kandydatom do Unii  Walutowej.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-02-09
Autor: wa
 
                    