Najpierw studenci, później agenci
Treść
Mitem jest, że pracownicy naukowi byli werbowani przez bezpiekę na podstawie tzw. materiałów kompromitujących. Jak mówią historycy, na wszystkich 140 TW zarejestrowanych w latach 80. w III Wydziale SB, obejmującym m.in. szkoły wyższe i instytuty, znalazły się tylko dwa takie przypadki. Zdecydowana większość naukowców po prostu zgodziła się na współpracę nie tylko dla korzyści osobistych, ale także dlatego że wspierała ten ustrój. Nie może więc dzisiaj dziwić opór części środowiska akademickiego wobec lustracji. Historycy, którzy badają inwigilację uniwersytetów, potwierdzają, że dokumenty jednoznacznie stwierdzają, iż inwigilowali się sami pracownicy naukowi. W donoszenie zaangażowani byli również pracownicy administracji, zwłaszcza w szczególnych sytuacjach, jak np. podczas uroczystości inauguracji roku akademickiego albo - jak to miało miejsce w 1983 roku na Uniwersytecie Jagiellońskim - z okazji nadania doktoratu honoris causa Ojcu Świętemu.
Coraz więcej naukowców z Uniwersytetu Warszawskiego, Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Polskiej Akademii Nauk podpisuje się pod apelem popierającym lustrację na uczelniach. Jest to ich odpowiedź na ostatnie uchwały Senatu UW, negatywnie odnoszące się do obecnej ustawy lustracyjnej.
Historycy zajmujący się badaniem dokumentów dotyczących inwigilacji środowisk akademickich przez służby specjalne zdziwieni są niespotykanym oporem wobec lustracji części profesorów UW. - Niewiele wiem o tajnych współpracownikach na Uniwersytecie Warszawskim. Znam osobę, która miała się zajmować tą tematyką, ale był zbyt wielki "opór ludzkiej materii" w tej sprawie - mówi profesor Piotr Franaszek z Uniwersytetu Jagiellońskiego. - Osoba ta musiała przenieść swoje zainteresowania na Polską Akademię Nauk - dodaje. Zauważa, że problem inwigilacji środowisk naukowych da się uogólnić na inne uczelnie w kraju, bo system działał podobnie, niezależnie od miejsca.
- Jeśli chodzi o UJ, to liczba tajnych współpracowników w stosunku do liczby pracowników naukowych była niewielka, ale jednocześnie starano się ich umieścić w kluczowych miejscach, a zwłaszcza tam, gdzie byli ludzie znani ze swej działalności opozycyjnej - relacjonuje prof. Franaszek. Jak wskazuje, właśnie tam Służbie Bezpieczeństwa zależało na pozyskiwaniu informacji, że dane osoby coś zamierzają, drukują czy np. organizują Radio Solidarność. Służby uaktywniły się również na przykład w czasie nadania Ojcu Świętemu doktoratu honoris causa. Wszystko było zabezpieczone przez SB, a naukowców, zwłaszcza tych, którzy znajdowali się na liście osób "niezbyt uległych", wcześniej inwigilowano - robili to także pracownicy administracji i studenci.
Ważną rolę pełniły również tzw. kontakty operacyjne. - Był taki "ekspert" od "Solidarności" uniwersyteckiej, więc dokładnie został we wszystko "wprowadzony" - ujawnia Franaszek. - Liczba donosów, jakie sporządził, chyba przebiła liczbę donosów TW - dodaje.
Wspierali system
Z kolei prof. Andrzej Chojnowski z Uniwersytetu Warszawskiego zauważa, że część naukowców wspierała poczynania władz. - Jeśli chodzi o przeszłość nauki, to była ona pewnym segmentem historii państwa polskiego po II wojnie światowej i elementem systemu politycznego, który wtedy istniał - mówi prof. Chojnowski. Jego zdaniem, wizja nauki, jaka jest czasami przedstawiana - z jednej strony władza, cenzura (jako tacy "kaci"), a z drugiej - bezbronna ofiara w postaci świata naukowego - nie jest zasadna. - Część świata naukowego wspierała poczynania władz. Nauce nie zawsze udawało się wyzwolić spod presji ideologii. Ona została rzeczywiście w jakimś zakresie zniewolona - i tutaj rola tych instrumentów oddziaływania: kontroli, ideologicznego terroryzmu oraz świadomych współpracowników SB. Osobiście zgadzam się z taką uchwałą Senatu UJ z 2005 r., która mówi, że wejście w świadomą współpracę z SB było czynem niegodnym nauczyciela akademickiego - i tak rozumiem swoje stanowisko w tej sprawie - konkluduje Chojnowski.
Profesorów skusiły obietnice
Pewnym mitem jest, jakoby pracownicy naukowi byli werbowani na podstawie tzw. materiałów kompromitujących lub przedstawiających kogoś w złym świetle, jak np. spowodowanie wypadku czy zatrzymanie po pijanemu. - Na wszystkich 140 TW zarejestrowanych w III Wydziale SB w latach 80. (obejmującym także inne szkoły wyższe i instytuty) znalazłem tylko dwa takie przypadki - ocenia prof. Franaszek. - Zdecydowana większość po prostu się zgodziła. Ze strony SB nie było nacisków, a raczej forma perswazji, obietnicy, zachęty itp. - podkreśla.
Wspomniał o przypadku polonisty z 1986 roku. Odbywał się wówczas konkurs na lektora języka polskiego do Wiednia. Został on ustawiony przez bezpiekę, aby wybrać człowieka, który pójdzie na współpracę, zapewniając kontrolę takiego czy innego środowiska w Wiedniu.
Sporo osób zarejestrowanych jako tajni współpracownicy na UJ to studenci. - Jeśli w danym roku mieliśmy zarejestrowanych 35-37 tajnych współpracowników, to ponad połowę z nich stanowili studenci - twierdzi Franaszek. Działali oni m.in. tam, gdzie pracownicy naukowi organizowali dla studentów jakieś spotkania czy wykłady "latającego uniwersytetu". Jako uczestnicy tych spotkań - informowali o tym i sporządzali szczegółowe sprawozdania.
Korporanci nie ulegli?
O infiltrację przez bezpiekę organizacji i korporacji studenckich, takich jak: NZS, Arconia czy Aquilonia, zapytaliśmy dr. Sławomira Nowinowskiego z łódzkiego oddziału IPN. - Za wcześnie jest, by stwierdzić, która organizacja studencka była bardziej inwigilowana przez SB. Nie mamy kompletu dokumentów SB i nie wiadomo, na ile te zachowane odzwierciedlają aktywność służb, ich priorytety - mówi Nowinowski.
Były przewodniczący NZS, Jarosław Guzy, który był zaangażowany w działalność opozycyjną jeszcze w latach 70., stwierdza, że już wtedy zarysował się problem inwigilacji. Przejrzał swoją teczkę, ale okazała się ona niekompletna - dotyczy tylko okresu krakowskiego jego aktywności. Wśród czterech tajnych współpracowników, którzy znaleźli się w dokumentach w jego teczce, byli m.in. Lesław Maleszka i Henryk Karkosza. Zdaniem Guzego, SB miała skąpą wiedzę na temat jego działalności, która polegała wtedy na magazynowaniu i rozprowadzaniu literatury niezależnej. Świadczy to dobrze o jego kolegach współpracownikach oraz o słabym rozeznaniu służb.
Guzy zauważa, że możliwość penetracji uzależniona była od spoistości wewnętrznej danego środowiska. - W przypadku NZS jego masowość powodowała, że był to trudny ruch do rozpracowania. Nie należy wykluczyć jednak pewnego wpływu, jaki służby mogły w nim uzyskać - mówi Guzy. Niewątpliwie trzeba pamiętać, że bezpieka zostawiała organizacjom opozycyjnym pewien margines swobody w myśl sowieckiej zasady: "Lepiej mieć organizację kontrolowaną, o której coś się wie, niż niekontrolowaną".
Jacek Dytkowski
"Nasz Dziennik" 2007-04-05
Autor: wa