Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Najpiękniejsze jest pokonywanie słabości

Treść

Rozmowa z Moniką Pyrek, wicemistrzynią świata w skoku o tyczce
Domyślam się, że odetchnęła Pani z ulgą, gdy wymarzony medal mistrzostw świata znalazł się w domowej gablotce z trofeami?
- Zgadza się, długo na niego czekałam, dosłownie i w przenośni, i teraz wreszcie jest. Cieszę się, że zdołałam sięgnąć po ten krążek, bo sezon jako całość nie był dla mnie specjalnie udany. Zaczął się co prawda dobrze, optymistycznie, ale potem przytrafiła się niedyspozycja, która całkowicie rozbiła mnie technicznie. Musiałam zrezygnować z występu na mistrzostwach Polski, udałam się do Formii we Włoszech, gdzie próbowałam odzyskać choćby część dawnej formy. Jak widać - z powodzeniem, skoro byłam w stanie powalczyć w Berlinie.
Niemal przez wszystkie wcześniejsze sezony prezentowała Pani równą, ustabilizowaną formę, miniony sezon był nieco szalony. Dlaczego?
- Ma pan rację, pierwszy raz przeżywałam w ciągu jednego roku takie wzloty i upadki, huśtawki nastrojów. Jeszcze w maju podczas sprawdzianów i treningów byłam przekonana, że ustabilizuję się na wysokości 4,80 m i spróbuję nawet pobić rekord życiowy. Potem okazało się, że forma dramatycznie spadła i musiałam wszystko zaczynać niemal od nowa. Nie było to łatwe...
Jeszcze wcześniej, bo u progu sezonu, musiała Pani sobie poradzić ze wspomnieniami z roku olimpijskiego, pewnie bolesnymi. Długo doskwierały?
- Krócej niż po Atenach. Wtedy faktycznie czułam się fatalnie, bo medalu nie tylko pragnęłam, ale i miałam go na wyciągnięcie ręki. W Pekinie konkurencja była ogromna, mocnych rywalek mnóstwo, dlatego szybciej sobie z tym poradziłam.
Olimpijski medal jest marzeniem każdego sportowca, Pani oczywiście także. Jak poradzić sobie z zadrą, która tkwi w człowieku, gdy po raz kolejny nie udaje się go zdobyć, choć wydaje się, że jest tak blisko? Pani próbowała już trzy razy, w Sydney, Atenach i Pekinie.
- I dwa razy byłam w gronie faworytek. Powiem tak: w pewnym momencie ta myśl, że trzeba zdobyć olimpijski medal, bo bez niego coś się traci, zaczyna dołować. Człowiek wywiera na siebie gigantyczną presję, wywiera ją także otoczenie. Cały czas marzę o tym krążku, ale staram się podchodzić do sprawy z dystansem i większym spokojem. Osiągnęłam już w sporcie wiele i nawet jeśli nie stanę na olimpijskim podium, nikt nie będzie mógł powiedzieć - a szczególnie ja sama - że nic w życiu nie wygrałam. Wygrałam. Za mną trzy olimpijskie finały, co nie udało się jeszcze żadnej innej zawodniczce. Jeśli pojadę do Londynu i tam znów znajdę się w gronie walczących o najwyższe cele, odniosę ogromny sukces, nawet jeśli nie zdobędę medalu.
Czuje się Pani zawodniczką spełnioną, zrealizowaną?
- Z biegiem czasu nauczyłam się inaczej przeżywać swą sportową przygodę. Dawniej faktycznie dotkliwie bolały mnie porażki, szczególnie w tych zawodach, w których bardzo liczyłam na sukces. Teraz wychodzę z założenia, że nie jest najważniejsze to, czy zdobędę wreszcie olimpijski krążek, kolejny medal mistrzostw świata czy Europy. Chcę po prostu, by kończąc karierę, móc spojrzeć na nią i poczuć satysfakcję oraz radość. Stwierdzić, że przeżyłam na bieżni wspaniałe lata, że niczego bym w nich nie zmieniła. Mam nadzieję, że w sporcie odnajdę swą przyszłość, może nie w sensie wyczynowym, nie trenerskim, ale organizacyjnym. Na razie jednak wciąż mam w sobie głód startów.
Sukces z Berlina potraktowała Pani po trosze jako nagrodę za pekińskie niepowodzenie?
- Nie, nie myślałam w takich kategoriach.
Mistrzostwa świata były wspaniałe dla Pani, Anny Rogowskiej, która zdobyła złoto, całej polskiej lekkiej atletyki. Były też wspaniałe dla sportu, bo pokazały, że nie ma pewniaków, mistrzów nie do pokonania, którym nie przytrafiają się chwile słabości.
- To prawda. Jelenę Isinbajewą bardzo bolała porażka, ba, klęska, bo przecież nie udało się jej zaliczyć ani jednej wysokości. Paradoksalnie jednak myślę, że ona na tym sporo zyskała, pokazała przecież swoją drugą twarz. Sportowiec - o czym niektórzy zdają się niekiedy zapominać - też jest człowiekiem, nie maszyną zaprogramowaną na wygrywanie. Też może mieć gorsze chwile, też może płakać po przegranej. W tej dziedzinie życia wcale nie chodzi bowiem tylko i wyłącznie o medale, rekordy, sławę. Najważniejsza jest walka ze swoimi słabościami, pokonywanie ich. Ja mam lęk wysokości, a skaczę o tyczce.
Zastanawiała się Pani, co w Berlinie stało się z Isinbajewą. Jej porażki nie spodziewał się nikt, była murowaną kandydatką do złota. Jak zawsze.
- Podczas rozgrzewki nic nie zapowiadało takiego scenariusza. Może nie wyglądała nadzwyczajnie, ale była przygotowana na spokojne 4,80-4,85 metra. Tyle że panowały wtedy doskonałe warunki, a pod koniec zawodów zmienił się wiatr na przeciwny. Może to ją jakoś wyprowadziło z równowagi, może miała kłopoty z rozbiegiem, może rozstroiło ją coś innego? Nie wiem, w naszej konkurencji wystarczy, że źle dobierze się tyczkę, nie tak ustawi stojaki i już pojawiają się problemy. Na pewno, co sama przyznała, zgubiła ją pewność siebie. Była przekonana, że spokojnie sięgnie po złoto, tymczasem nic jej nie wyszło. A kilkanaście dni później pobiła fantastyczny rekord świata...
Zwycięstwo nad Isinbajewą zaostrzyło apetyty na podobne sukcesy w przyszłości - co musi Pani zrobić, by częściej znajdować sposób na "carycę tyczki"?
- Trenować, trenować i jeszcze raz trenować. Jelena wykonuje gigantyczną, tytaniczną wręcz pracę, nie wiem, czy jakakolwiek inna zawodniczka byłaby w stanie znieść tyle, co ona. Jedyny sposób to poprawa techniki, by prześcignąć Rosjankę w tym elemencie. Szalenie trudne, ale trzeba próbować.
Gdzie Pani upatruje swoich rezerw?
- Dwa tygodnie temu wraz z moim trenerem miałam możliwość spotkać się na konferencji tyczkarskiej w Gdańsku z Witalijem Pietrowem, legendarnym szkoleniowcem m.in. Siergieja Bubki i Isinbajewej. Razem ustaliliśmy plan moich treningów na najbliższe trzy lata, Pietrow określił, co powinnam poprawić, gdzie tkwią niedostatki. Przyznał, że ogólnie wszystko robię dobrze, popełniam tylko malutkie, niewidoczne dla laika błędy, które nie pozwalają mi regularnie skakać 4,80 m lub wyżej. Muszę się skupić nad wyeliminowaniem tych niuansów.
Co miał na myśli?
- Zrobiliśmy na przykład badania, które wykazały, że mam niestabilną część tułowia, dokładnie brzuch i plecy w części między klatką piersiową a nogami. W trakcie biegu nogi uciekają mi przez to na zewnątrz, robię minimalne "kółka", które powodują zachwiania podczas rozbiegu. Szczegół, ale ważny. Muszę pracować, aby każdy krok był identyczny, perfekcyjny, równy i stabilny. Pietrow, układając plan, powiedział, że powinnam spokojnie pokonywać poprzeczkę zawieszoną na wysokości 4,90 metra. Wierzę mu na słowo.
Rozpoczęła już Pani przygotowania do nowego sezonu, halowe mistrzostwa świata zostały umieszczone w kalendarzu startów?
- Zgadza się, już trenuję. Zakupiłam specjalną maszynę skonstruowaną przez włoskiego gimnastyka specjalnie pod kątem ćwiczeń tyczkarskich, próbuję wzmocnić każdy kawałek ciała, by zajęcia stricte techniczne rozpocząć z wysokiego pułapu. W mistrzostwach raczej wystąpię, ale bez nastawiania się na konkretny wynik.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-12-03

Autor: wa