"Na szczytach panuje cisza"
Treść
Pisarz osiągnął szczyty sławy, ale okazuje się, że na tych szczytach jest pusto. Nie ma tam treści kreacyjnej. Panuje cisza. Tak jak w górach na alpejskich szczytach, gdzie widać tylko przesuwające się obłoki, które przecież nie zakłócają owej ciszy. Chyba że te niewinne obłoczki nagle przemienią się w grzmiącą i ciskającą piorunami burzę. Lecz w tym spektaklu burzy nie będzie. A szkoda, bo może nie byłoby wówczas tak nudno. Wprawdzie raz czy dwa razy reżyser Lupa funduje widzom bardziej dynamiczny kawałek, jak scena szaleństwa Meistera, jednak generalnie jest to przedstawienie typowo statyczne, "siedzące, gadające głowy". Gdybyż to jeszcze dialogi były porywające. Okropne nudziarstwo. A także jeśli idzie o wymowę całości, to przecież nie odkrywa Ameryki. Media zaś lobbujące na rzecz Lupy wynoszą ten spektakl na piedestał. ň propos lobbingu medialnego: jak widać ma go Lupa dożywotnio, niezależnie od tego, czy zrobi knota, czy rzeczywiście interesujący spektakl. No bo jak się jest guru, to się jest, bez względu na poziom wykonanej roboty. A jak z tą robotą jest w najnowszym spektaklu Lupy "Na szczytach panuje cisza"?
Oto w pewnej alpejskiej miejscowości w willi położonej wysoko w górach mieszka sobie sławny pisarz, profesor literatury, Moritz Meister z żoną Anną, byłą pianistką, obecnie jego menedżerem. To ona tworzy artystyczny image swemu mężowi, przy każdej sposobności opowiada, jakim to genialnym twórcą jest jej mąż, który właśnie ukończył wiekopomne dzieło, tetralogię o profesorze Stieglitzu, któremu nadał cechy własnej osobowości i uważa go za swoje alter ego. Wszyscy czekają na ten uroczysty moment, kiedy autor osobiście odczyta fragment swego dzieła. Nim to nastąpi, widz przecierpieć musi niemiłosiernie długie sceny pierwszego i drugiego aktu oraz wysłuchać mizernych dialogów mających za zadanie odsłonić płytkość myślenia wszystkich bohaterów.
A już wręcz kuriozalnym przykładem owej "płytkości" jest panna Werdenfels, głupawa doktorantka zadająca Meisterowi (o którym właśnie pisze pracę doktorską) idiotyczne pytania, na które uzyskuje niemniej idiotyczne odpowiedzi. Ta "intelektualna" wymiana zdań między doktorantką a profesorem byłaby nawet zabawna, gdyby Agnieszka Śnieżyska grająca rolę doktorantki nie przerysowała aż do tak nieprawdopodobnej skrajności głupotę swojej bohaterki. Bo, że panna W. nie grzeszy inteligencją, wiemy już od chwili jej pojawienia się, nie ma zatem potrzeby uciekać się w każdej scenie do przypominania widzowi, jaką to prymitywną kretynką panna W. jest.
Moritz Meister jest nie tylko sławny, ale został nawet okrzyknięty autorytetem w dziedzinie literatury i - co za tym idzie - bywa zapraszany na międzynarodowe sympozja, wykłady na renomowanych uniwersytetach zagranicznych. Słowem - osiągnął szczyty sławy ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jak to z geniuszami bywa. Zwłaszcza takimi, którzy wbrew zdrowemu rozsądkowi uwierzyli w swój geniusz, mimo że wiedzą doskonale, iż geniuszami nie są, i mają świadomość - jak Meister - że są już dawno wypaleni od środka, a tym samym nie stać ich na napisanie sensownego dzieła. Tylko że ci, którzy zapraszają "geniusza", jeszcze nie wiedzą, że owa Meisterowa sława jest sławą papierową, niepodpartą żywą, twórczą treścią. I choć w finałowej scenie ta pusta treść wychodzi na światło dzienne, pokazując, że król jest nagi, to i tak niczego to nie zmienia. Klakierzy nadal będą go oklaskiwać, bo skoro wykreowali go na autorytet, no to teraz mają. Gdy w finale stanowiącym clou spektaklu autor odczytuje fragment swojej tetralogii i okazuje się, że jest to po prostu odmóżdżony bełkot, wydawca kwituje całość słowami: "no, to mamy arcydzieło". Najbardziej wymowna scena przedstawienia. Ironię tych słów można śmiało zastosować też do oceny przedstawienia Lupy: "arcydzieło" nieudacznictwa.
Moritz Meister w wykonaniu Władysława Kowalskiego jest pozbawiony jakiejkolwiek osobowości. Zupełnie nijaki. W rezultacie nie ma znaczenia, czy aktor się pojawia na scenie, czy też nie. A przecież logicznie rozumując, pisarz powinien przeżywać silny stres, ból wynikający z niemocy twórczej (pamiętamy przykład samobójczej śmierci Hemingwaya z takiego właśnie powodu). Tymczasem Meister Kowalskiego jest postacią groteskową, nie wiemy, co dzieje się w jego duszy, jakie męki przeżywa (jeśli w ogóle przeżywa). Właściwie prócz tego, że jest miernotą intelektualną, sztucznie wykreowaną na geniusza - nic o nim nie wiemy. Bardzo słaba rola Władysława Kowalskiego. Wyraźnie widać, że aktor w tych Lupowych przedsięwzięciach czuje się obco.
Miał szczęście Lupa, że Maja Komorowska zechciała zagrać w tym spektaklu. Bo ona to nieudane przedstawienie podpiera swoim znakomitym aktorstwem: czy to mimiką, czy gestem ręki, czy intonacją, czy zawieszeniem głosu, czy przerwaniem zdania nagle w połowie i dokończeniem go gestem ręki i wymownym pochyleniem głowy, co o wiele więcej mówi aniżeli słowa. Maja Komorowska jako pani Meister jest tu wszystkim: opiekunką i niemal matką swego małżonka, gospodynią i administratorem domu, menedżerem Meistera, a może nawet i żoną - kochanką. Ale tego nie byłabym taka pewna, albowiem profesor jest seksualnie zainteresowany raczej swoim wydawcą. Pewnie dlatego oglądamy Piotra Skibę nago przemykającego po ścianie w migawkach wideo. Prawdę mówiąc, nie widzę żadnego uzasadnienia artystycznego, dla którego Piotr Skiba obnaża tu swoje wątpliwe wdzięki. No, ale skoro Lupa reżyseruje, to wiadomo: goły Skiba być musi. Akurat w tym jednym przypadku Lupa jest tradycjonalistą.
Oprócz doskonałej roli Mai Komorowskiej, interesujący epizod listonosza zagrał Marcin Tyrol. Resztę spektaklu łącznie z plączącym się po scenie wydawcą - Piotrem Skibą ze znudzoną miną (co akurat mnie nie dziwi), a także nierozgarniętym i służalczym dziennikarzem Wegenerem, Andrzejem Szeremetą, oraz wspomnianą już doktorantką - można sobie darować. A przede wszystkim należy darować sobie reżyserię, która świadczy o tym, że guru Lupa wypalił się już do cna.
Temida Stankiewicz-Podhorecka
"Na szczytach panuje cisza" Thomasa Bernarda, reż. i scen. Krystian Lupa, muz. Paweł Szamański, kostiumy Piotr Skiba, Teatr Dramatyczny, Warszawa.
"Nasz Dziennik" 2006-11-08
Autor: wa