Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Na szczęście jest dobry finał

Treść

Nie potrafię powiedzieć, czemu miały służyć dwa osobliwe spektakle (trudno to nazwać zresztą spektaklami), których wykonawcy "żerowali" - bo tak to trzeba określić - na epatowaniu widza samookaleczaniem ciała. Cóż wspólnego z kreacją artystyczną ma Ron Athey z Los Angeles "ogrywający" swoją autentycznie chorą, zarażoną wirusem HIV krew wypływającą z jego głowy i spływającą na twarz, ciało i podłogę. Całe ciało Atheya jest pokryte tatuażami - z wyjątkiem stóp - niczym kostium, na którym zapisano rozmaite znaki-symbole, a blond peruka z długimi włosami nasuwa dość jednoznaczne skojarzenia. Kiedy Athey próbuje ją zdjąć, okazuje się, że została przypięta szpilkami wbitymi w jego głowę. Stąd przy wyjmowaniu tych szpilek płynie krew. Pod koniec owego performance widać silne osłabienie Rona Atheya, drżą mu ręce, nogi, całe ciało. Przed rozpoczęciem owego patologicznego "obrzędu" widzom podano komunikat, iż Ron Athey jest chory na AIDS, ale żeby widzowie nie obawiali się, bo na sali są sanitariusze, więc w razie potrzeby udzielą mu pomocy. Trwający około 30 minut spektakl "Self-Obliteration # 1", czyli "Samo-Wymazywanie I: Ekstaza", to nie tylko igranie z własnym życiem, ale też igranie z życiem widza, wymuszenie na nim współczucia i w pewnym sensie przerzucenie na widza odpowiedzialności za to, że Ron Athey zaraził się AIDS. Tak to można interpretować. Ekshibicjonizm doprowadzony do skrajnie patologicznych rozmiarów. Za równie patologiczne zjawisko - bo jakże inaczej to określić - można uznać performance "Image of Warsaw" w wykonaniu Hermy Augusty Wittstock z Berlina. Prezentująca swoje nagie ciało co najmniej dwustukilogramowa kobieta stojąca przez kilkanaście minut przed publicznością, to znowu naturalizm aż do bólu zębów. Z bliska widać na ciele ogromną liczbę nakłuć, którymi ma wypływać krew. Te dwa przykłady pokazują, iż tzw. artyści uzurpują sobie prawo funkcjonowania w świecie sztuki, wnosząc doń coś, co jest zupełnie obce i nieprzystające do sztuki, tutaj do sztuki teatru. Bo teatr to kreacja artystyczna, a tu nie ma nawet namiastki takiej kreacji, jest tylko dźganie swojego ciała dla wywołania silnego efektu emocjonalnego po stronie widowni. Tego typu działań samookaleczających się osobników jest coraz więcej w zachodnim showbiznesie (tak to nazywam celowo, unikając terminu sztuka, teatr). Myślę, że socjolog czy raczej psychiatra mógłby się tu precyzyjnie wypowiedzieć. Od kilku, a może już nawet kilkunastu lat istnieje tendencja wśród eksperymentujących teatrów, reżyserów, by odejść od konwencji teatru, którą eksperymentatorzy z pogardą nazywają "tradycyjną". A więc taką, gdzie mamy do czynienia z kreowaniem na scenie świata przedstawionego i ról aktorskich, zgodnie z literą tekstu autorskiego, a więc z monologami, dialogami budującymi postać wymyśloną przez autora. U eksperymentatorów zamiast grania należy być sobą na scenie. Takim, jakim się jest prywatnie. Za każdą cenę i ze wszystkimi swoimi charakterystycznymi wadami, przywarami, ułomnościami itp. I im więcej jest tych - zwłaszcza anatomicznych - ułomności, tym "lepiej" dla spektaklu. Tak więc według tej dziwacznej filozofii, wystarczy na scenie być. Nie trzeba grać, a więc i nie trzeba kończyć szkół artystycznych, nie trzeba się kształcić, wystarczy ogrywać swoje ciało, ażeby zaś zaintrygować widza - oszpecać je. Nawet na oczach widza - i to w bardzo okrutny sposób. Na szczęście te dwa kuriozalne performance nie zdominowały festiwalu. Były tu spektakle mniej lub bardziej udane albo też w ogóle nieudane. Świetna "Penthesilea" z Berlina w reżyserii Percevala na podstawie tekstu Heinricha von Kleista to bardzo ciekawe przedstawienie - zarówno w warstwie interpretacji tekstu, jak i w warstwie stricte inscenizacyjnej. Ale najlepsze przedstawienie zostawiono na finał festiwalu. To "Bohaterowie XX wieku. Sztuka histeryczna na lalki" Toma Kuhnela. Dwie, a właściwie trzy rzeczy zadecydowały o tym, że ten niemiecki spektakl jest tak znakomity. Przede wszystkim mamy tu do czynienia z perfekcją artystyczną najwyższej klasy. Precyzja wykonania doprowadzona do doskonałości w każdym detalu. Nośny jest także temat ukazujący historię XX wieku poprzez najważniejsze postaci, które miały wpływ na wydarzenia kształtujące tę epokę. I wreszcie trzeci element składający się na ów sukces spektaklu - to tekst scenariusza. A całość pokazana za pomocą lalek świetnie skonstruowanych, gdzie każda ma swoją wyrazistą, rozpoznawalną twarz z uchwyconym charakterem postaci. Za lalkami stoją żywi ludzie, aktorki doskonale animujące tymi oryginalnymi kukiełkami. Patrząc na ich twarze, widzimy, że grają wespół z lalkami. Główną aktorką-animatorką jest Suse Wachter. Artystka wchodzi w relacje między prezentowanymi postaciami, dialoguje, monologuje. Wspomagają ją dwie animatorki: Steffi Konig i Rike Schubert. A jest co grać - lalek uosabiających postaci autentycznych i historycznych bohaterów przewija się tu kilkadziesiąt. Sprawność i poziom artystyczny całości jest zachwycający. A poczucie humoru, przez pryzmat którego oglądamy czy to królową Wiktorię, czy Lenina, czy Stalina z Dzierżyńskim i Berią, czy Roosevelta, czy Hitlera, czy wszystkie pozostałe postaci, łącznie z już bardzo niedawnymi, dodają ogromnej żywotności postaciom. Celnie uchwycone pointy komentujące ważne wydarzenia historyczne to spora wartość przedstawienia. Nie mogło zabraknąć w tej dwudziestowiecznej historii postaci naszego Ojca Świętego Jana Pawła II, który odegrał rolę nie do przecenienia i wpłynął na zmianę wizerunku świata. Całość wspomaga grający na żywo trzyosobowy zespół muzyczny. No i jeszcze jedno - tu jest prawdziwa kreacja artystyczna. Tylko nie bardzo widzę, co wspólnego ma ten doskonały spektakl ze "stygmatyzacją ciała", hasłem przyjętym przez organizatorów pierwszej edycji tego festiwalu. Ale już mniejsza o to. Temida Stankiewicz-Podhorecka Festiwal "Warszawa Teatralna. Stygmaty ciała". "Nasz Dziennik" 2008-11-05

Autor: wa