Na ringu wygrywa się głową
Treść
Rozmowa z pięściarzem Tomaszem Adamkiem Wraca Pan na szczyt - wygrana walka z O'Neilem Bellem otworzyła na nowo wiele drzwi. - Nigdy nie traciłem wiary, że tak się stanie, że mój powrót okaże się szybki i skuteczny. Teraz mam nadzieję, że w nowej wadze zostanę mistrzem świata. Czuł Pan przed tym pojedynkiem większą niż zazwyczaj presję? - Bokser zawodowy po każdej porażce spada w dół. O przegranym się szybko zapomina, na afiszu jest jedynie mistrz świata. Dlatego tak, czułem presję, ale przed poprzednimi walkami było podobnie. Trudna była ta powrotna droga? - Trenowałem bardzo ciężko przez dziewięć tygodni, przebiegłem około 400 kilometrów, przerzuciłem kilka ton na siłowni, stoczyłem prawie 120 rund sparingowych. Boks to naprawdę ciężki kawałek chleba i komuś z zewnątrz trudno niekiedy zrozumieć, ile kosztuje dobre przygotowanie do walki, ile trzeba z siebie dać, by zakończyć ją po swojej myśli. Teraz był Pan przygotowany chyba jak nigdy dotąd? - Decydującą rolę odegrała świetna taktyka, jaką opracowaliśmy z trenerem Andrzejem Gmitrukiem. Wiedzieliśmy, jakie są najmocniejsze strony Bella, co trzeba zrobić, by zminimalizować jego prawą rękę. Nie przez przypadek 24 z 26 wygranych walk kończył przed czasem, to naprawdę mocny i świetny bokser. I nasz plan się powiódł. Głowa zadecydowała? - Tak. Jeśli ktoś myśli, że boks polega na tym, że dwóch facetów wychodzi na ring, beznamiętnie okłada się pięściami i silniejszy, bardziej wytrzymały wygrywa - jest w błędzie. Gdybym poszedł na wojnę z Bellem, to albo on by padł, albo ja. To było za duże ryzyko. Walka w 50 procentach, a może i więcej, rozgrywa się w głowie. Walcząc mądrze, inteligentnie taktycznie, można rozpracować nawet największego mistrza. Czy Muhammad Ali pokonałby George'a Foremana, gdyby nie wykończył go genialną strategią? Boks to wielkie myślenie, wygrywa się głową. Bell awizowany był jako najgroźniejszy z Pana dotychczasowych przeciwników. Patrząc z perspektywy ringu, faktycznie tak było? - Odpowiem tak: trzy pasy zdobył nieprzypadkowo. Odczuł Pan na sobie siłę jego ciosu? - Czułem, że bije mocno. Gdybym zaczął walczyć na jego warunkach, to mógłbym polec, nie ukrywam. Musiałem zatem go sprytnie oszukać, uciec od jego ciosów, zadając przy okazji moje. W pierwszej rundzie, po jednej z dobrych kontr, Bell znalazł się na deskach. To znaczy - ja odczułem, ale on chyba też może powiedzieć, że walczył z mocnym rywalem. Zaskoczył czymś Pana? - Chyba tylko tym, że jest wojownikiem, a jednak się poddał. Najwięksi komentatorzy i eksperci w USA byli tym zszokowani i nie mogli zrozumieć, dlaczego tak się stało. W przeszłości Bell wychodził bowiem z ogromnych opresji, lądował na deskach, a mimo to wygrywał. Teraz kompletnie nie mógł sobie ze mną poradzić i cóż, jestem z tego dumny. Okazało się, że mam dobre nogi, nie straciłem szybkości i dynamiki. Dobrze się Pan odnajduje w nowej kategorii? - Wreszcie mam komfort psychiczny. Nie muszę zrzucać wagi, a to było strasznie uciążliwe. Walka się zbliżała, a ja musiałem zbijać 7-8 kilo - nie polecam. Teraz mogę skupić się tylko i wyłącznie na pojedynku. Przybyło mi mięśni, jestem silniejszy, nie straciłem szybkości. Wrócił Pan też do starej, dobrej polskiej szkoły boksu. - W Ameryce próbowałem coś zmieniać, nie za bardzo mi wyszło - przyznaję. Powrót był zatem jedynym dobrym wyjściem. Najlepiej się czuję, walcząc tak, jak kiedyś nauczał Papa Stamm: widowiskowo, pomysłowo, kombinacyjnie, technicznie i mądrze taktycznie. O ile jest Pan dziś innym bokserem niż rok, dwa, trzy lata temu? - Trudno wystawiać sobie samemu oceny, od tego są bardziej kompetentne osoby. Pewnie jestem innym pięściarzem, wystarczy się przyjrzeć, jak wyglądają moje walki. Z Paulem Briggsem poszedłem na wyczerpującą wojnę, z Bellem wygrałem taktyką i spokojem. Stoczył Pan już sporo walk, które przeszły do historii polskiego boksu, która z nich była tą najważniejszą, wspominaną z największym sentymentem? - Za mną 35 pojedynków i każdy z nich był ważny, bo przybliżał do celu. Najwięcej kosztowało mnie jednak wspomniane starcie z Briggsem. Trzy tygodnie przed nim jeden ze sparingpartnerów przypadkowo złamał mi nos i nic nie mogłem zrobić. Nie było czasu, by się zrósł, zresztą tuż po rozpoczęciu walki Briggs znów mi go złamał. Zawierzyłem wszystko Bogu, a przecież wiara przenosi góry. Wyszedłem na ring i wygrałem - nie tylko z rywalem, ale i samym sobą, z bólem. Z kolei pojedynek z Bellem był najbardziej prestiżowy, bo to najbardziej utytułowany z moich przeciwników. Poprzeczka wisiała bardzo wysoko, ale tej wiary mi nie zabrakło. Otworzyłem dzięki temu nowy rozdział w życiu, mam nadzieję, że już w lipcu stanę do walki o pas federacji IBF... ...ze Steve'em Cunninghamem. Jaki to rywal? - Na pewno preferujący odmienny od Bella styl. Bardziej techniczny, bez potężnego uderzenia, ale czy mniej groźny? Nie wiem. Ufam, że moja szybkość, dobra lewa ręka pozwolą zakończyć wszystko pomyślnie. Chcę znów być mistrzem świata! Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-04-26
Autor: wa