Na Dakarze nawet paznokcie bolą
Treść
Rozmowa z motocyklistą Jakubem Przygońskim
W swoim debiucie ukończył Pan Rajd Dakar na jedenastym miejscu, tylko o dwie pozycje gorszym od najlepszego w historii wyniku polskiego motocyklisty. Satysfakcja musi być zatem ogromna?
- I oczywiście jest. Kiedy jechałem do Ameryki, mniej więcej wiedziałem, jakim potencjałem dysponują rywale, jak szybko jeżdżą i nastawiałem się na czołową trzydziestkę. Po pierwszych etapach, gdy udało mi się złapać w miarę szybkie, bezpieczne tempo, okazało się, że całkiem realna jest piętnastka. Ostatecznie minąłem metę jako jedenasty.
Sukces jest spory, nie ma co do tego wątpliwości, a jakie elementy się na niego złożyły?
- Przede wszystkim nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie Jacek Czachor i Marek Dąbrowski. Obaj nauczyli mnie dakarowej jazdy, wpoili, że na pustynnym maratonie liczy się nie tylko tempo, ale i rozwaga. To bardzo długi rajd, w którym w ciągu jednego dnia klasyfikacja może wywrócić się do góry nogami. Ktoś nie dojedzie do mety, komuś popsuje się silnik i straci wiele godzin, ktoś pobłądzi. Swój równy, bezpieczny rytm pozwala dotrzeć do mety, a jeśli do tego jest jeszcze szybki, można walczyć o wysokie miejsca. Na motorze umiałem jeździć dobrze, bardzo dobrze, ale połączenie jazdy z nawigacją jest naprawdę dużą sztuką. Dzięki Jackowi i Markowi nauczyłem się jej i za to im bardzo dziękuję. W minionym roku zaliczyłem cały cykl mistrzostw świata, startowałem na Sardynii, w Egipcie, Dubaju i Brazylii, dzięki czemu zebrałem mnóstwo doświadczeń. Na Dakarze z nich skorzystałem, bo wiódł przez pustynie, bezkresne patagońskie stepy, szutry, kamienie.
Jak trzeba jechać w Dakarze, by nie tylko dojechać do mety, ale osiągnąć ją na jak najwyższym miejscu?
- Szybko, ale rozsądnie. Prosty przykład - kurz. Gdy doganiałem jakiegoś rywala i jechałem tuż za nim, musiałem szalenie uważać przy wyprzedzaniu, bo w kurzu chwilami nic nie było widać. Niekiedy tak podróżowałem nawet 60 km, gdyż nie było innej możliwości. Dzięki temu unikałem niepotrzebnego ryzyka, część zawodników właśnie w kurzu wpadało na kamienie, wywracało się, przedwcześnie kończyło rywalizację. Druga sprawa to tempo, które musi być równe, dobre. W pewnym momencie obliczyliśmy, że najlepszy wśród motocyklistów Hiszpan Marc Coma na jednym kilometrze jedzie szybciej ode mnie o 3-5 sekund. Na pozór bardzo niewiele, ale jak dziennie pokonuje się tych kilometrów 500, a nawet 700, to robią się duże różnice. Ja nie mam jeszcze za dużego doświadczenia, zwykle ponad wszystko staram się przedkładać bezpieczeństwo. Jadę na to, co widzę, jak nie wiem, co znajduje się za górą czy wydmą, to hamuję, spodziewając się za nią ogromnej przepaści, pionowego spadu. Dzięki temu unikam wywrotek, niespodziewanych spotkań ze spalonymi drzewami czy kamieniami. Nawet najlepszy zawodnik niewiele jednak osiągnie, gdy nie dysponuje doskonale przygotowanym sprzętem. Gramy w jedną grę, ja muszę się spisać, ale i motocykl musi mnie dowieźć do mety. Niektóre usterki jestem w stanie sam naprawić, ale gdy popsuje się np. silnik, zabawa jest zakończona. Na Dakarze problemy mnie na szczęście ominęły, to wielka zasługa mechaników.
Jak na takim pustynnym maratonie, toczonym w ekstremalnych warunkach, utrzymać ciągłą koncentrację, bez której trudno o czymkolwiek marzyć?
- Nie ukrywam: bardzo mnie męczył brak snu. Zwykle, po wszystkich obowiązkach, kładliśmy się około 23.00, wstawaliśmy przed czwartą, raz nawet o wpół do trzeciej. Nie potrafiłem jeszcze sobie z tym poradzić. A Dakar wymaga maksymalnej koncentracji, od pierwszego, do ostatniego odcinka. Ani na chwilę nie można się rozkojarzyć, a zazwyczaj po dwóch godzinach nieustannej jazdy człowiek jest już zmęczony psychicznie i zaczyna myśleć o czymś innym. To błąd, z którego wyprowadza dopiero jakieś mocne uderzenie w kamień czy dziurę. Co pomaga? Choćby guarana, skompensowana kawa, polepszająca koncentrację, wprowadzająca organizm do pracy na wyższych obrotach. Z drugiej strony akurat z koncentracją nie miałem większych problemów.
Przed wyruszeniem na trasy Dakaru miał Pan na pewno wyobrażenie o tej imprezie, jak wypadło w konfrontacji z rzeczywistością?
- Jeśli spodziewałem się, że coś będzie ciężkie, było bardzo ciężkie. Dochodziły rzeczy, o których nawet nie pomyślałem, choćby ból paznokci. Po kilku godzinach jazdy i nieustannego trzymania kierownicy dawały o sobie znać, choć mamy na sobie rękawiczki i specjalne rączki chroniące przed odciskami. Od nieustannego obcierania się głowy od kasku bolały włosy, słowem - czynników dodatkowo, systematycznie wykańczających człowieka było całe mnóstwo. I tak bez przerwy przez kilkanaście dni.
Po co więc ten Dakar, skoro cały czas tak bardzo daje się we znaki?
- Wie pan, jak wstawałem rano do kolejnego etapu, to czasami się pytałem "po co mi to". Ale wystarczyło, że wsiadłem na motocykl, ruszyłem, wszystkie takie myśli mijały. Bolało, niekiedy bardzo, ale czerpałem z tej jazdy tak ogromną przyjemność i radość, że zapominałem o tym wszystkim, co złe. Dakar jest fascynującą walką z samym sobą, uczy radzić sobie w ekstremalnych sytuacjach, odnajdywać pokłady sił, o których nie miało się nawet pojęcia. Szczególnie my, motocykliści, jesteśmy narażeni na kontuzje, każda wywrotka wiąże się z bólem i cierpieniem, musimy ciągle podnosić się, nie poddawać, zaciskać zęby i jechać dalej. Cały czas pokonujemy jakieś słabości, a ja byłem tak zdeterminowany, że gdyby motor odmówił mi posłuszeństwa dziesięć kilometrów przed metą, to bym go chyba do niej doniósł.
Co wyjątkowego odkrył Pan zatem w Dakarze?
- Atmosferę, szczególnie odczuwalną na biwaku. Nie mieliśmy oczywiście za dużo czasu na pogaduszki, każdy z nas chciał jak najszybciej pójść spać, odpocząć, ale i tak mniej więcej godzinę dziennie spędzaliśmy na wspólnym posiłku, wymienialiśmy uwagi, wspominaliśmy różne przygody z trasy. W ten sposób poznałem wielu wspaniałych ludzi, a jako ciekawostkę podam fakt, iż jeden z Brazylijczyków tak się zafascynował opowieściami o Polsce i Warszawie, że postanowił jak najszybciej naszą stolicę zobaczyć.
Jedenaste miejsce to sukces, a co musi Pan zrobić, by być jeszcze wyżej, awansować do dziesiątki?
- Na pewno w nowym sezonie pojadę cały cykl mistrzostw świata, co da mi mnóstwo doświadczeń. Rywalizując z najlepszymi, mogę nauczyć się jeździć ich tempem. Poza tym gdy zaczynałem Dakar, myślałem, że jestem do niego doskonale przygotowany fizycznie. Tymczasem okazało się, że na jednym z odcinków kompletnie zabrakło mi sił, byłem wykończony. Z drugiej strony przez większą jego część jechałem na czwartym miejscu i na mecie długo się zastanawiałem, co musieli odczuwać rywale (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Jakub Przygoński w swym debiucie w Rajdzie Dakar zajął znakomite 11. miejsce, tylko nieznacznie gorsze od najlepszego w historii wyniku polskiego motocyklisty (w 2003 roku dziewiąty był Marek Dąbrowski). A przecież ma za sobą dopiero jeden pełny sezon rywalizacji w mistrzostwach świata w rajdach terenowych, ale i talent, który - jak uważa Jacek Czachor, nasz najbardziej doświadczony "dakarowiec" - pozwoli mu kiedyś wygrać najsłynniejszy pustynny maraton. Przygoński, niespełna 24-letni student Politechniki Warszawskiej, może się także pochwalić sukcesami w rajdach enduro, był mistrzem świata ISDE ("sześciodniówka" motocyklowa) i mistrzem Polski. Poza tym skacze ze spadochronem, nurkuje, gra w squasha i uprawia wspinaczkę...
Pisk
"Nasz Dziennik" 2009-02-04
Autor: wa