Muszę zmierzyć się z rekordem Polski
Treść
- przyznaje Tomasz Majewski, mistrz olimpijski w pchnięciu kulą
Rok zaczął się dla Pana fantastycznie, złotym medalem halowych mistrzostw Europy w Turynie. Latem, na stadionie otwartym, będzie równie dobrze?
- Do Turynu pojechałem z marszu, jeszcze kilka tygodni wcześniej wcale tego nie planowałem. W pewnym momencie pomyślałem, że jeśli złapię formę gwarantującą mi złoty medal, wystartuję. Tak się stało, plan zrealizowałem (śmiech). Latem na pewno nie będzie już tak łatwo, dojdą rywale z USA, ale mocno trenuję, by passa trwała. Jestem zadowolony z przebiegu okresu przygotowawczego, za mną bardzo owocny obóz w San Diego, w maju mam pierwszy start, sezon na dobre rozpocznę latem.
Po sezonie olimpijskim, wieńczącym kilkuletni okres pracy, trudno się było zmobilizować na kolejny?
- Nie, bo jesteśmy przyzwyczajeni do takiego rytmu pracy. Sezon się kończy, mamy króciutką przerwę i zaczynamy przygotowania do kolejnego. Nie ma igrzysk, są mistrzostwa świata, także szalenie ważne. Nie miałem problemów z motywacją i mobilizacją.
Jak się Pan czuje w skórze mistrza olimpijskiego? Prócz wszystkich zaszczytów oznacza to także większą presję, pewnie dobrze zna Pan zasadę "bij mistrza"...
- Czuję się dobrze, lepiej zarabiam, pewne sprawy przychodzą mi łatwiej, mam więcej obowiązków medialnych, ale poza tym jestem tym samym człowiekiem co przed Pekinem, mam te same przyzwyczajenia, pasje i... nadal jeżdżę warszawskim metrem. Presja? Nie odczuwam specjalnego ciśnienia. Po igrzyskach udało mi się już parę razy przegrać, w ogóle nie przejmuję się łatką faworyta, skupiam się na sobie i swojej pracy. W tym roku interesują mnie przede wszystkim mistrzostwa świata i gdybym przed i po nich wszystko przegrywał, a w Berlinie wygrał - byłbym szczęśliwy. Zresztą czy ja wiem, czy "bij mistrza" jest do mnie skierowane? W sierpniu wcale nie będę bronił tytułu, przeciwnie. Nadal mam ten komfort, że to ja mogę atakować.
Odgraża się koalicja Amerykanów?
- Nie musi. Wiadomo, że byli i są podrażnieni porażką w Pekinie, chcą za wszelką cenę się odegrać. Mam zamiar stanąć im na drodze, mam też świadomość, że rywalizacja w Berlinie toczyć się będzie na szalenie wysokim poziomie. Ale - to taka ciekawostka - zauważyłem, że po igrzyskach trenuje mi się nieco łatwiej. Utwierdziłem się w przekonaniu, że to, co robię, jest słuszne, podążamy razem z trenerem dobrą, utartą już drogą, wyznajemy filozofię pracy, która się sprawdza i przynosi owoce. Zauważyłem też, że szybciej i spokojniej dochodzę do formy, wyników. Może to kwestia doświadczenia, obycia, przepracowanych solidnie lat, a może właśnie pomogło mi zwycięstwo w Pekinie.
Zmieniał Pan coś w przygotowaniach do sezonu letniego?
- Zmiany było co najwyżej kosmetyczne, w zależności od potrzeb chwili. Realizujemy ten sam program.
Mówi Pan: Jest łatwiej, ale lżej pewnie nie?
- Gdzie tam, nie znam pojęcia "lżej". Treningi - jak były - są nadal męczące, ciężkie, nie może być inaczej. Cały czas trzeba ostro zasuwać, tylko wtedy można mieć nadzieję, że wyniki przyjdą. Pchnięcie jest konkurencją siłową, ale też techniczną, na sukcesy pracuje się latami, nic nie przychodzi od razu. Trzeba mieć "materiał" na kulomiota, to jasne, ale oprócz tego trzeba harować. Proste. Ja trenuję już 13 lat, przez ten czas wykonałem masę pchnięć, przerzuciłem tony na siłowni, zaliczyłem sporo mniej udanych startów, kontuzji. Ale zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Nawet jak mi się nie chce, mam gorszy dzień, idę na zajęcia, bo wiem, że muszę.
Gdzie Pan dostrzega rezerwy, które można wyzwolić, by było jeszcze lepiej, kula leciała dalej?
- W sile i technice. Jestem silny, ale rywale są trochę silniejsi, muszę tu szukać rezerw. Mam jednak świadomość, że nie będzie to łatwe, bo trenuję już długo, a siła wybitnie łatwo mi nie przychodzi. Sporo mi też brakuje do ideału - jeśli takowy w ogóle istnieje - w technice, cały czas nad nią pracuję, wykonuję masę pchnięć. Widzę postęp, ciągły, lecz może być lepiej.
Jak wyzwalać te rezerwy, skoro w kuli wszystko zależy od człowieka? Wy nie wymyślicie niczego rewolucyjnego, nie założycie kosmicznych strojów jak pływacy, sama kula też się przecież nie zmieni.
- No tak, u nas nauka za wiele nie pomaga, niemal wszystko zostało już zmierzone, zważone, wymyślone. Ba, mniej więcej od lat 70., gdy zakończono eksperymenty z techniką, niewiele się zmieniło. Osiągnięto wówczas pewne optimum, nie da się stworzyć nic nowego. Od tamtej chwili zmieniają się szczegóły, stosujemy ten sam kanon ćwiczeń. Wyzwalać rezerwy można tylko pracą, ale dzięki temu mamy większą satysfakcję z osiągniętych wyników.
Kula jest dla Pana bardziej pracą czy pasją?
- Jest zawodem, ale przy okazji się nią pasjonuję, lubię dużo o niej wiedzieć. Mam w domu mnóstwo nagrań z zawodów, mogę długo, bardzo długo na ten temat rozmawiać.
Co pięknego w niej Pan dostrzega?
- Powiem tak: to piękno jest szalenie ulotne i chyba niewielu osobom jest je dane przeżyć. Cóż, dla zwykłego człowieka nie jest to konkurencja zbyt efektowna, z boku nie prezentuje się jakoś porywająco, trzeba spróbować, by się przekonać. Mi sprawia satysfakcję, daje sporo frajdy i radości, uczucie, gdy pcha się kulę bardzo daleko, jest fantastyczne. Nawet nie potrafię go opisać...
Mistrz olimpijski musi mierzyć w mistrzostwo świata, pytam tak pod kątem sierpniowych zmagań w Berlinie?
- Inaczej się nie da. Cel to medal, jeśli będzie złoty, będzie wspaniale, jeśli w innym kolorze też bardzo dobrze. Chciałbym stanąć na podium, uzyskać dobry wynik, ale będzie trudniej niż na igrzyskach. Zwykle, co potwierdzają minione lata, na mistrzostwach jest wyższy poziom niż na olimpiadzie, dwa lata temu w Osace drugi zawodnik pchnął dalej niż ja w Pekinie...
...co oznacza, że musi Pan się zmierzyć z rekordem Polski.
- Jeśli chcę mieć złoty medal, ba, w ogóle medal, to muszę ten rekord pobić. Jestem o tym przekonany, a nawet to może nie wystarczyć. Choć dziś trudno cokolwiek prognozować, myślę, że mierząc w podium, powinienem zbliżyć się do granicy 22 metrów lub ją przekroczyć. To spore wyzwanie.
"Padnie" w tym roku rekord świata?
- Niebotyczny rekord. Paradoksalnie to możliwe, nawet w tym sezonie, ale może tego dokonać tylko jeden człowiek - Christian Cantwell. Jako jedyny jest tak niesamowicie silny i ma tak szaloną moc, by pchnąć sporo powyżej 23 metrów. Już dwa lata temu był blisko, minimalnie spalił swoją próbę gorszą od rekordu o zaledwie 15 centymetrów. Stać go na powtórkę, ale musi spełnić przynajmniej trzy warunki. Po pierwsze, poprawić technikę, która - oględnie mówiąc - jest średnia, po drugie, trafić z dyspozycją dnia, a po trzecie, uspokoić głowę. Często nie wytrzymuje presji, gdy się uspokoi, może przejść do historii.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Tomasz Majewski - mistrz olimpijski w pchnięciu kulą z Pekinu oraz halowy mistrz Europy z Turynu. Może się pochwalić rekordem życiowym równym 21,51 m, gorszym o 17 cm od rekordu Polski, należącego do Edwarda Sarula. Poprawa jego wyniku jest jednym z głównych celów 27-letniego kulomiota AZS AWF Warszawa na obecny sezon. Dodajmy, że rekord świata w tej konkurencji wynosi aż 23,12 m, ustanowił go Amerykanin Randy Barnes przed 19 laty.
Pisk
"Nasz Dziennik" 2009-04-18
Autor: wa