Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Musieliśmy pokazać tragedię na Wołyniu

Treść

Z Ewą Siemaszko, współautorką monumentalnej pracy "Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945", rozmawia Mariusz Bober Z wykształcenia jest Pani technologiem żywności. Dlaczego zainteresowała się Pani właśnie tematyką zbrodni dokonanych na ludności polskiej na Wołyniu? - Na początku powód był wyłącznie rodzinny. Doszłam do wniosku, że wobec ogromu i wagi tego tematu moim obowiązkiem jest pomóc ojcu. Gdy wgłębiłam się w lekturę świadectw tych, którzy ocaleli z ludobójstwa, stwierdziłam, że jest to także obowiązek moralny i obywatelski, że trzeba tym ofiarom, a właściwie członkom ich rodzin, które straciły bliskich, dać satysfakcję, trzeba jak najlepiej upamiętnić ich tragedię i pokazać społeczeństwu polskiemu. Interesowałam się wcześniej historią, bo moi rodzice również mieli takie zainteresowania. Jednak najważniejsza była ich przeszłość, która skłaniała do wspomnień o okupacji sowieckiej, konspiracji i walkach z Niemcami. Nie mówiło się natomiast o zbrodniach ukraińskich. Ta sprawa pojawiła się dopiero w 1984 r. po opublikowaniu w piśmie "Nurt" artykułu, w którym prof. Jerzy Tomaszewski z Uniwersytetu Warszawskiego oskarżył Armię Krajową o mordowanie na Wołyniu ukraińskich cywilów - w tym kobiet i dzieci - zaznaczając, że nie był to akt samoobrony. Jaka była reakcja na tę publikację? Od początku lat 80. prężnie działało w ramach oficjalnych struktur środowisko kombatantów 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej [utworzonej w 1944 r. głównie do walk z Niemcami w ramach akcji "Burza" - przyp. red.], wcześniej kontaktujących się na nieformalnych spotkaniach. Wypowiedź Tomaszewskiego wywołała wielkie poruszenie wśród żołnierzy wołyńskich. Większość z nich straciło swoich bliskich, niektórzy całe rodziny. Postanowili więc udokumentować tamte wydarzenia. Czyli to oskarżenie było impulsem do napisania książki? - Po tym artykule środowisko weteranów z Wołynia ogłosiło w swoim wychodzącym już wówczas "Biuletynie Informacyjnym" apel o nadsyłanie świadectw. Zaowocowało to zebraniem 360 relacji nie tylko żołnierzy 27. WDP AK, ale także członków ich rodzin, przyjaciół i znajomych z Wołynia. Ich opracowaniem zajął się kolega ojca Józef Turowski, prosząc go przy tym o pomoc. Wspólnie opracowaną dokumentację złożyli w Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich (tak wówczas się nazywała) wraz z wnioskiem o jej opublikowanie. Jednak materiały przeleżały tam 4 lata. Dopiero w 1990 r. komisja wydała niewielką książkę pt. "Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945". Niestety, współautor pracy - Józef Turowski, zmarł, nie doczekawszy tej publikacji. Nakład kilkuset egzemplarzy nie zaspokoił zapotrzebowania, więc zaradni AK-owcy postarali się o dodruk i książka była rozprowadzana po całej Polsce. Jednak czytelnicy nadsyłali sprostowania i uzupełnienia. Okazało się, że jest jeszcze wiele faktów, o których nie było wiadomości, a nawet te już opisane wymagają uzupełnienia - na przykład danych liczbowych i listy ofiar albo przebiegu wydarzeń. Ojciec postanowił więc kontynuować pracę, by ten nieobecny przez lata, tak ważny temat jak najpełniej przedstawić. I Pani mu w tym pomogła? - Ja w tym czasie zajmowałam się zbrodniami sowieckimi, co zarzuciłam na rzecz zbrodni UPA. W trakcie prac ojciec coraz częściej zwracał się do mnie o pomoc, ponieważ ciągle nadsyłano nowe świadectwa. Postanowiłam więc pomóc, tym bardziej że ojciec uważał, iż trzeba też sięgnąć do źródeł innych niż relacje. Sprawiło to, że mieliśmy coraz więcej materiałów, które trzeba było później konfrontować z tymi otrzymanymi wcześniej i okazało się, że tej pracy nie da się szybko zakończyć. Toteż nasza wspólna książka "Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945" ukazała się dopiero pod koniec 2000 roku. Także do dzisiaj wpływają kolejne świadectwa, docieram do nowych materiałów, nadal pracuję nad rejestrem zbrodni. W takim razie, czy możemy spodziewać się nowego wydania? - Znacząco uzupełnione i poprawione, ale o terminie nie będę się wypowiadać. Dlaczego przez 40 lat (do rozpoczęcia prac nad książką) nic nie robiono w tej sprawie, dlaczego tematem nie zajęli się historycy? - Rzeczywiście nasze uczelnie nie zajmowały się tą sprawą, historycy nie próbowali nawet zbierać materiałów, a przecież z biegiem czasu ubywało świadków. Od razu po wojnie należało dokonać imiennego rejestru wszystkich strat, jakich doznali Polacy, zarówno ze strony Niemców, Sowietów, jak i Ukraińców. Niestety, w okresie PRL wydarzenia na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej z czasów II wojny światowej były zepchnięte w niebyt, a nawet straty z rąk niemieckich nie zostały rzetelnie odnotowane. Toteż biorąc pod uwagę, że prowadziliśmy badania wiele lat później, prywatnie, bez wsparcia instytucjonalnego, można powiedzieć, że udało się jeszcze wiele ustalić i w pracy jest stosunkowo niewiele błędów. Zaznaczę jeszcze, że żołnierze 27. WDP AK próbowali namówić do podjęcia tego tematu niektóre środowiska naukowe, ale nie było chętnych do prowadzenia żmudnych i niezwykle czasochłonnych badań w sytuacji braku akceptacji tego tematu przez władze i środowiska opiniotwórcze, również po 1989 roku. Właśnie, dlaczego tak się działo? - Zastosowano doktrynę pojednania polsko-ukraińskiego "ponad wszystko", co wyszło z kręgów paryskiej "Kultury" i zostało zaakceptowane przez "Solidarność". Ludzie, którzy doszli do władzy po 1989 r., uznali, że przeszłość jest mniej ważna od przyszłości. Nie jest to oczywiście właściwe podejście, bo bez przeszłości nie może normalnie funkcjonować żaden naród. Musi być ciągłość wydarzeń, kultury i tradycji, których fundamentem winny być prawda i porządek moralny. Jednak - jeśli chodzi o Państwa książkę - prawda została uznana. Otrzymali Państwo za nią nagrodę im. Józefa Mackiewicza, chociaż temat Wołynia był przemilczany i niewygodny, i chyba tak zostało do dziś? - "Jedynie prawda jest ciekawa" - to motto tej nagrody i rzeczywiście dla wielu ludzi było to jakby olśnienie, bo nic na ten temat nie wiedzieli. Mimo kilku krytycznych recenzji zawodowych historyków książka cieszyła się zainteresowaniem, a wiedza w niej zawarta oddziaływała tak, jak fale rozchodzące się po rzuceniu kamyka w wodę. Ostatnio ten temat pojawia się nawet w programach telewizyjnych i dość uczciwie jest przedstawiany. Dlatego myślę, że prawda o zbrodni na Wołyniu dotrze do świadomości społecznej, w czym utwierdza mnie także zainteresowanie tą tematyką ludzi, którzy nie mają wołyńskich korzeni. Widzi Pani konkretne efekty oddziaływania Państwa publikacji? - Wiele osób odnalazło swoich bliskich dzięki naszej książce. Te dramatyczne wydarzenia rzucały ludzi w różne strony świata i często po wojnie nie udało się ich odnaleźć, nawet korzystając z pomocy organizacji humanitarnych. Dopiero po kilkudziesięciu latach niektórzy Wołyniacy i ich potomkowie dzięki naszej książce dowiedzieli się o losach swoich bliskich albo docierali do ludzi, którzy ich widzieli przed śmiercią jako ostatni, a nawet udało się połączyć niektóre rodziny. Czy książka ukazała się w języku ukraińskim? - Jest dobrze znana na Ukrainie, ale nie była tam publikowana. Natomiast są tam obecnie przygotowywane publikacje, których celem jest obalenie naszych ustaleń co do rozmiarów zbrodni. Od mieszkańców wsi zbierane są dane, które zaprzeczają faktom przez nas podanym i wykazują, że sytuacja była odwrotna: to Polacy mordowali Ukraińców. Padają nawet liczby 100 tys. Ukraińców - ofiar z rąk polskich na Wołyniu. Takie zabiegi wynikają z ofensywności nacjonalistycznych sił, które kreują zbrodniarzy na bohaterów narodowych. Jak odpowiada Pani na oskarżenia Ukraińców pod adresem Polaków? Przytaczane są one także w dyskusji, która toczy się wciąż między historykami z obu krajów. - Rzeczywiście jakaś dyskusja się toczy. Strona ukraińska wysuwa wobec Polaków wyolbrzymione oskarżenia o mordy na Ukraińcach. Nie zaprzeczamy, że były takie przypadki. Jednak skala jest całkowicie nieporównywalna. Poza tym trudno jest precyzyjnie wskazać liczbę ofiar wśród cywilów po stronie ukraińskiej, ponieważ w mordowaniu Polaków uczestniczyła także ukraińska ludność cywilna. Mam na myśli członków tzw. ukraińskich samoobron, którzy nie byli w oddziałach leśnych, ale żyli i pracowali na wsi i na wezwanie UPA napadali razem z tą formacją na polskie osiedla lub z własnej inicjatywy mordowali Polaków, którzy przypadkowo wpadli im w ręce. Byli oni przeważnie okrutniejsi niż bojówkarze z UPA, bo upowcy od czasu do czasu strzelali do swych ofiar, zaś wspierający ich chłopi mieli prymitywne narzędzia zbrodni - siekiery, młotki, piły, widły itp., co sprawiało, że ich polskie ofiary były zamęczane, co zresztą oprawcom sprawiało satysfakcję. Ponadto zdarzało się, że w zbrodniach, a często w rabowaniu i podpalaniu, brały udział także kobiety, młode dziewczęta, uczestniczyli w tym i chłopcy. Jeśli więc w wyniku odwetu Polaków zginęli jacyś mieszkańcy ukraińskich wsi, trudno oddzielić tych, którzy uczestniczyli w zbrodniach na Polakach, od tych, którzy nie brali w nich udziału. Badacze ukraińscy oskarżający Polaków korzystają właśnie m.in. z tej trudności w osądzeniu odpowiedzialności ukraińskich cywilów. ...i odpowiedzialności polskich żołnierzy za rzekome mordowanie Ukraińców? - Celem działań nielicznych oddziałów partyzanckich i samoobron w 1943 r., a w 1944 r. także części operacji 27. WDP AK, było niszczenie UPA, ale niewątpliwie ginęły przy tym nieraz także osoby, które nie brały udziału w zbrodni. Ale przecież czym innym jest odwet czy przypadkowe ofiary walk, a czym innym zaplanowane zbrodnie z zamiarem wymordowania całej ludności polskiej. Oczywiście nie pochwalamy zemsty, natomiast trzeba brać pod uwagę, w jakim stanie psychicznym byli ludzie, którym w okrutny sposób zamordowano całe rodziny. Z tego powodu zdarzało się, że na własną rękę dokonywali ataków na Ukraińców z chęcią utraty swego życia, straciwszy wiarę w jego sens. Gdy polskie dowództwa zabraniały dokonywania ataków na ludność ukraińską, UPA wydawała rozkazy mordowania ludności polskiej. Wreszcie tych ofiar wśród ludności ukraińskiej było nieporównanie mniej, na Wołyniu szacujemy je na ok. 2 tysiące, przy co najmniej 60 tysiącach po stronie polskiej. Jakie było nastawienie całego społeczeństwa ukraińskiego? W książce wspomina Pani o ponad 300 Ukraińcach, którzy pomagali Polakom? - Najmniej zaangażowane w zbrodnie było starsze pokolenie i to właśnie starsi ludzie najczęściej pomagali, chociaż zdarzało się, że Polaków wspierały całe rodziny, niekiedy przypłacając to życiem. Liczba ok. 300 osób pomagających pokazuje tylko przypadki ustalone do 2000 roku, później ich znacznie przybyło, a o wielu nie wiemy. Jednak uczestnictwo w zbrodni, o różnym stopniu zaangażowania, było powszechne. Dlatego chcę podkreślić, że przy takim ogromie nienawiści i terroru zachowanie się po ludzku było bohaterstwem. Odnośnie do zbrodni UPA używa Pani terminu "ludobójstwo"? Dlaczego władze Polski nie mówią w ten sposób o wymordowaniu Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej? - Kwalifikacja zbrodni, którą się posługujemy, nie jest stosowana przez władze, a także środowiska naukowe i media, chociaż w ostatnim roku trochę się zmieniło. Jeszcze w 2003 r. w publikacjach prasowych z okazji 60. rocznicy rzezi wołyńsko-małopolskiej (takie samo ludobójstwo jak na Wołyniu dotknęło 3 województwa Małopolski Wschodniej), to słowo było nieobecne, jednak od niedawna niektóre media odważyły się na używanie tego terminu. Z definicji ludobójstwa określonej w konwencji ONZ z 1948 r. wynika, że zbrodnie dokonane na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej muszą być tak właśnie traktowane, ponieważ Polacy byli mordowani z powodów narodowościowych. Główną przyczyną unikania właściwej kwalifikacji zbrodni jest przyjęcie jako zasady w stosunkach z Ukrainą i Ukraińcami niepodejmowanie drażliwych kwestii. Z powodu traktowania Ukrainy jako naszego strategicznego sojusznika? - Właśnie. Uważa się, że poruszanie trudnych spraw zaburzy nasze relacje z Ukrainą, ważnym dla nas krajem ze względu na wspólnego wroga - Rosję. To stanowisko nie jest właściwie zdefiniowane, ponieważ Ukraina nie jest państwem jednolitym, jeśli chodzi o stosunek do własnej historii. UPA ma poparcie społeczne tylko na zachodniej Ukrainie, która wchodziła w skład II Rzeczypospolitej. Natomiast wschodnie rejony, które wówczas były częścią Związku Sowieckiego, nie akceptują nacjonalistów. Zamiast schlebiać antyrosyjskiej i zarazem antypolskiej zachodniej części, należałoby zjednać Ukrainę wschodnią, która nie jest antypolska i krytycznie postrzega wspieranie przez Polskę nacjonalistów. Nasze wysiłki trzeba byłoby skierować na przekonanie wschodniej Ukrainy, że opłaca im się związać z Europą. Wielokrotnie ostrzegała Pani przed poświęcaniem pamięci polskich ofiar nacjonalizmu ukraińskiego dla dobra relacji z Ukrainą. W takim razie, w jaki sposób nasze władze powinny prowadzić politykę wobec tego kraju? - Nie podejmę się wskazywania środków, jakimi dyplomacja powinna posługiwać się w relacjach z tym państwem, ale przecież nie trzeba poświęcać prawdy historycznej. Sztuka dyplomacji polega na tym, by zachowując interes swojego narodu, układać poprawne relacje z partnerem zewnętrznym. Niektórzy publicyści zwracają uwagę, że gdy nie boimy się upominać o prawdę o Katyniu wobec mocarstwowej Rosji, w relacjach z Kijowem obecne władze zachowują się bojaźliwie. Takie postępowanie naszych władz jest zaprzeczeniem partnerstwa i szkodzi Ukrainie, odsuwając ją od standardów cywilizowanego świata. Jak Pani ocenia politykę władz Ukrainy? Niektórzy (także w Polsce) bronią jej, twierdząc, że ten kraj nie ma na czym budować swojej tożsamości i dlatego buduje ją na tradycji OUN-UPA? - Moim zdaniem, zawsze można znaleźć elementy historii, które nie kompromitują danego narodu. Historia jest obecnie na Ukrainie zakłamywana, a weterani UPA są przedstawiani jako szlachetni, niezłomni bojownicy niepodległości. Jednak kłamstwo ma krótkie nogi. Oddawanie czci ludobójcom może przynieść Ukrainie szkody. Jak ocenia Pani szanse na pojednanie ze stroną ukraińską? - Narastanie nacjonalistycznych nastrojów, kult UPA, zakłamywanie lub usprawiedliwianie zbrodni tworzy atmosferę niekorzystną dla Polaków, a więc prawdziwe pojednanie, a nie urzędowe, na razie jest odległe. Oczywiście nic nie jest wieczne, różne epoki mijały, trzeba mieć nadzieję, że kiedyś nastąpi otrzeźwienie i uczciwe spojrzenie Ukraińców na historię swego kraju. Tym bardziej że zwykle na konfliktach polsko-ukraińskich bardzo dobrze wychodziła Rosja... - Dokładnie. Co wiąże Pani rodzinę z Wołyniem? Z niektórych publikacji wynika, że Pani ojciec był synem polskiego przedwojennego dyplomaty i urodził się w Kurytybie, w Brazylii? - Nie wiem, skąd wzięły się te informacje. Dziadek nie był dyplomatą, tylko działaczem polonijnym w Kurytybie, który angażował się w zbieranie pieniędzy na armię gen. Józefa Hallera. Do Brazylii emigrował w 1911 r., ponieważ jako działacz niepodległościowego Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół" w Kielcach, podejrzany o kradzież materiałów wybuchowych dla tej organizacji, miał być aresztowany przez carską policję. Jego ucieczkę zorganizowali towarzysze z "Sokoła". Gdy urządził się, sprowadził babcię. Mój ojciec urodził się w Brazylii. Wszystko jednak zaczęło się od represji carskich po Powstaniu Styczniowym. Pradziadek Siemaszko też musiał się ukryć i zawędrował na Wołyń do powiatu włodzimierskiego, gdzie kupił od Ukraińców trochę ziemi i założył wzorcowe sady. Zajął się też mechanizacją rolnictwa. Sprowadzał z zagranicy maszyny, a potem wypożyczał je okolicznym dworom. Pradziadek miał ośmioro dzieci. Mój dziadek Mieczysław nie chciał zajmować się ziemią. Wyjechał do Kielc w poszukiwaniu pracy w przemyśle. Tam wszedł do środowiska konspiracji niepodległościowej w ramach wspomnianego "Sokoła". Uciekł właśnie do Brazylii? - To był okres intensywnego osiedlania się w Brazylii Polaków, także innych Europejczyków, np. Niemców. Organizacją wyjazdów zajmował się cały łańcuch pośredników, którzy obiecywali intratną pracę. W Brazylii dziadek ciężko pracował przy budowie kolei i tam zmarł prawdopodobnie z przepracowania. Kompania budująca ją nie zapewniała właściwych warunków pracy, a ponadto prowadzono prace w dzikim terenie, gdzie nieprzystosowani Europejczycy chorowali. Śmiertelność była więc ogromna. Po śmierci dziadka babcia z trójką dzieci powróciła w 1924 roku. Na Wołyń? - Tak, oprócz Siemaszków mieszkała tam także rodzina babci. Również cała rodzina ze strony mojej mamy żyła na Wołyniu i miała podobną historię: drugi pradziadek, powstaniec styczniowy, uciekając przed prześladowaniami carskimi również osiadł na Wołyniu. Dwaj synowie tego pradziadka, tzn. bracia drugiej mojej babci, w 1920 r. walczyli z bolszewikami. W całej mojej rodzinie przewija się wątek niepodległościowy i widoczne są patriotyczne postawy. Tradycje były takie, iż dobro Ojczyzny musi być na pierwszym miejscu - uważano to za oczywistość. W rodzinnych rozmowach zawsze obecna była troska o Polskę. Ojciec cytował częste powiedzenie prababci Siemaszkowej: "Źle się w Polszcze dzieje". Gdy wybuchła II wojna światowa, niemal wszyscy przystąpili do konspiracji, nie zastanawiając się nawet, co może za nią grozić. Niestety, szybko się przekonali, jak groźni są Sowieci? - Rzeczywiście, władze sowieckie już w 1940 r. rozpracowały praktycznie całą konspiracyjną siatkę ZWZ na Wołyniu, dokonując rozległych aresztowań, potem egzekucji i zsyłek Polaków w głąb Związku Sowieckiego. Babcia wraz z siostrami, synem jednej z nich i wujkiem została deportowana do Kazachstanu. Rodzice nie znali się wówczas osobiście, chociaż działali w tej samej siatce konspiracyjnej. Oboje zostali aresztowani w 1940 r. i skazani na karę śmierci. Poznali się, oczekując w sąsiadujących ze sobą celach na wykonanie kary - porozumiewając się przez ścianę więziennym alfabetem stukanym. Po pół roku oczekiwania w więzieniu w Łucku na egzekucję Stalin zamienił wyrok na zsyłkę. W międzyczasie jeden z dwu księży (później niestety rozstrzelany) przebywających w jednej celi śmierci z ojcem, udzielił im ślubu przez ścianę. W takim razie nie widzieli się przed ślubem? - Widzieli się na rozprawie sądowej. Sowieci urządzali procesy zbiorowe. W grupie, w której znaleźli się moi rodzice, sądzono 34 konspiratorów z powiatu włodzimierskiego. Podczas tej rozprawy ojciec zachował się niezwykle godnie, oświadczając, że Sowieci nie mają prawa go sądzić, ponieważ jest obywatelem polskim. Zachował się nawet fragment wyroku sądowego, na którym była lista zasądzonych z podaniem wymiaru kary, którą wyrwał z akt i schował podczas zapoznawania się z nimi jeden z sądzonych, Stanisław Orłowski, późniejszy prezes Polonii kanadyjskiej. Mamie zachowanie ojca bardzo zaimponowało. Gdy oczekiwali na zsyłkę, w czerwcu 1941 r. wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. Wtedy NKWD, wycofując się w popłochu, likwidowało więzienia, mordując więźniów. Moi rodzice przeżyli właśnie taką masakrę w więzieniu w Łucku. Jak udało im się uratować? - Podczas rozstrzeliwania Sowieci nie trafili ojca. Mama ocalała w skrzydle przeznaczonym dla kobiet, którego nie zdążyli zlikwidować. Co stało się z innymi więźniami? - Zanim Niemcy opanowali Łuck, Sowieci zamordowali ok. 2 tys. ludzi. Ocalało tylko ok. 90 osób. Oboje rodzice zaangażowali się później w dalsze walki? - Poczucie obowiązku wobec Ojczyzny w ich środowisku było wyjątkowo silne. Oboje po powrocie z więzienia do Włodzimierza Wołyńskiego zajęli się odtwarzaniem konspiracji. Dwie siostry mamy i inni krewni moich rodziców również byli zaangażowani w konspirację, byli w 27. WDP AK. Także moi rodzice później walczyli w 27. WDP AK. W 1944 r. byli aresztowani przez Sowietów. Mamie niczego nie udało się udowodnić, więc wypuścili ją po pewnym czasie. Ojciec był więziony najpierw na Zamku Lubelskim, a później we Wronkach. Wyszedł z więzienia na mocy amnestii w 1946 roku. To była łaska Boża, bo przecież wielu AK-owców zostało rozstrzelanych bez sądu. Ocierając się przez wiele lat o śmierć, rodzice jakoś jej uniknęli, może właśnie dlatego, by później upamiętnić ofiary zbrodni na Wołyniu. Kiedy dowiedziała się Pani o dramatycznych przeżyciach wojennych rodziny? - Odkąd sięgam pamięcią, mówiło się o tym w domu i na szerszych spotkaniach rodzinnych oraz z przyjaciółmi z Wołynia. W mojej rodzinie nie ukrywano przed dziećmi wiedzy o przeszłości z obawy, że "wyniosą z domu" i będą nieprzyjemności. Na przykład gdy miałam 8 lat, babcia Siemaszkowa i ciocio-babcia, czyli siostra babci, uświadomiły mi, że trzeba posiadać różne umiejętności praktyczne, które pomogą przetrwać - na przykład zesłanie. Radziły nauczyć się robótek ręcznych i szycia, bo to pomogło im w Kazachstanie. Przejęłam się tym i z miejsca nauczyłam się szydełkować, w następnych latach robić na drutach i szyć. Gdy byłam przedszkolakiem, mama pozwalała mi bawić się malutkimi torebeczkami, które ojciec zrobił w więzieniu we Wronkach, pokazywała też krzyżyk, który był tam wykonany - mówiła, jakie jest pochodzenie tych przedmiotów i że ojciec siedział za Polskę. Traktowano nas, dzieci, jak dorosłych. Wyjeżdżała Pani na Wołyń w poszukiwaniu rodzinnych korzeni? - Na początku lat 90. byłam tam trzykrotnie wraz z rodziną. Potem nastąpiła długa przerwa. Ostatni raz byłam na Wołyniu przed rokiem. Z naszej rodziny nie ma tam już nikogo. Dom rodzinny taty został spalony podczas walk niemiecko-sowieckich. Ostał się dom dziadków ze strony mamy, ale przebudowali go obecni właściciele. Była tam Pani? - Tak, obecny właściciel bardzo serdecznie mnie przyjął. Ze wzruszeniem oglądam miejsca, w których moi rodzice spędzili najpiękniejsze lata swojego życia. Przynajmniej tak to wspominali. Ja urodziłam się już w Polsce powojennej. Ojciec na dobranoc opowiadał mi i bratu, jak wyglądał Wołyń. To były cudowne opisy przyrody, którą ojciec był zafascynowany. Opowiadał o drzewach, trawach, o niezliczonych gatunkach ptaków, o rybach w stawach itd. Wydawało się, że został wypędzony z raju. Mama zaś koncentrowała się na opowieściach o szkole, harcerstwie, o swojej pracy w sejmiku, partyzantce. Harcerką była do końca życia. Proszę sobie wyobrazić starsze panie, które organizują sobie zbiórki. Przedwojenną Polskę rodzice przedstawiali jako coś wyjątkowego, co bardzo różniło się od tego, co widziałam w PRL. Mama często mówiła: "Ty sobie nie wyobrażasz, jak czuliśmy się wolni". Po wojnie nie mieli już takiego poczucia. Tęsknota moich rodziców za Wołyniem spowodowała, że długie lata wydawało mi się, że przez jakieś nieporozumienie jestem tu, gdzie jestem i nigdzie nie czułam się u siebie, choć równocześnie czułam silny związek z Polską jako całością i nie potrafiłabym żyć na emigracji. Co zostało z tamtego Wołynia? - To nie jest kraina z opowieści rodziców. Z całą pewnością wiele się zmieniło w minionym okresie. Przede wszystkim są pustkowia tam, gdzie były polskie kolonie - nie ma domostw, są połacie pól, nieużytków, chaszczy. Jak wielu Polaków mieszka tam po dziś dzień? - To są już pojedyncze osoby, które nie zdecydowały się na ekspatriację i ich potomkowie. We Włodzimierzu Wołyńskim jest kilkanaście osób polskiego pochodzenia, które pozostają w związkach z Ukraińcami. Nie zbieraliśmy jednak od nich relacji m.in. dlatego, żeby ich nie narażać. Takie są nastroje na Ukrainie, że Polacy czują się zagrożeni? - Także w Polsce ludzie odmawiali nam składania relacji, bojąc się, że zostaną zamordowani. Nasi rodacy na Ukrainie przez lata ukrywali swoje pochodzenie. Ujawnili je dopiero po uzyskaniu przez ten kraj niepodległości. Atmosfera agresywnego nacjonalizmu, który obecnie się tam kształtuje, może być w przyszłości niebezpieczna, czemu nasze władze powinny przeciwdziałać. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-11-22

Autor: wa