Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Możemy wygrać z każdym!

Treść

Rozmowa z Mariuszem Fyrstenbergiem, czołowym polskim tenisistą

Często wraca Pan do końcówki stycznia i półfinału Australian Open?
- Tak, ale nie po to, by rozpływać się nad sobą i wspominać, jak to pięknie było. Sukces w Melbourne Marcinowi i mnie pozwolił mocniej uwierzyć w siebie i utwierdził w przekonaniu, że jesteśmy w stanie jak równi walczyć z najlepszymi. Od tego czasu dojrzeliśmy, dostaliśmy ogłady zawodniczej, zebraliśmy więcej doświadczeń, słowem - wydaje mi się, że teraz możemy grać nie tylko podobnie, ale i lepiej. To dodatkowo motywuje przed kolejnymi turniejami Wielkiego Szlema.

Zmieniło się Wasze życie po tym sukcesie? Na pewno czujecie się mocniejsi i pewniejsi siebie.
- Owszem, bo imprezy wielkoszlemowe są najlepszą i często bezlitosną weryfikacją umiejętności każdego zawodnika. Presja jest dużo większa niż zwykle, i to nie tylko ze strony kibiców czy mediów, ale zarówno samemu sobie. Tu człowiek zawsze chce wypaść jak najlepiej i osiągnąć jak najwięcej. Awans do półfinału budzi wiarę, a przy okazji nadzieję, że może być jeszcze lepiej. Tym bardziej że w światowej czołówce jesteśmy najmłodszą parą.

Od czasów Wojciecha Fibaka żaden polski tenisista nie osiągał wyników porównywalnych z Waszymi - to miłe, ale i chyba nieco ciążące. Wszak presja i oczekiwania są ogromne.
- Odczuwamy presję i będziemy ją odczuwać, ale o to przecież chodzi! Ona zwykle dotyka sportowców, którzy już coś osiągnęli i są w stanie osiągnąć więcej. Nie boimy się jej. Przecież lepiej być w półfinale Australian Open i pod presją, niż siedzieć w spokoju w domu i nic nie robić (śmiech). Zresztą oczekiwania towarzyszą nam już od dawna, przyzwyczailiśmy się do nich. Były, gdy wygraliśmy pierwszego challengera czy później prestiżowy turniej ATP Tour w Sopocie. Po to trenujemy prawie 20 lat, by znaleźć się wśród najlepszych i z nimi rywalizować. Przyjmujemy wyzwanie, ważne, żeby tylko robić i grać nadal swoje.

Był taki moment, mecz, turniej, w którym nabraliście przekonania, że jesteście w stanie rywalizować z najlepszymi?
- Były trzy istotne momenty. Pierwszy, gdy Marcin postanowił przerwać studia w USA i zdecydował się na zawodową przygodę z tenisem. To był bardzo odważny krok. Drugi to turniej ATP Tour w Sopocie w 2003 roku. Wygraliśmy go, choć nikt na nas nie stawiał. Do tego uczyniliśmy to w znakomitym stylu, pokonując po drodze kilka dużo wyżej notowanych i bardziej utytułowanych par. To był dla nas sygnał, że stać nas na wiele. A trzeci moment to na pewno półfinał Australian Open w styczniu.

Marcin Matkowski powiedział kiedyś, że nie zawsze wygracie z najlepszymi, ale wiecie, jak z nimi walczyć...
- ...doskonale pamiętam te słowa i je potwierdzam. To jest niejako nasze motto - nie ma żadnej pary na świecie, która by nas łatwo pokonała. Pewnie, trafiają się wpadki, przegraliśmy np. na turnieju w Acapulco 1:6, 2:6 z braćmi Bryanami [deblem numer jeden na świecie - przyp. red.], ale tylko i wyłącznie z naszej winy.
Marcin miał na myśli to, że gramy bardzo mocny i agresywny tenis i możemy osiągnąć naprawdę wysoki poziom. Wszystko zależy od nas, nie od rywali. Jeśli przegrywamy, to przez swoje błędy, nie dlatego że ktoś nas zaskoczył jakimś nieprawdopodobnym zagraniem. Klucz do sukcesu tkwi w tym, aby ów poziom utrzymać, nie schodzić poniżej.
Od początku roku wszyscy inaczej na nas patrzą, półfinał w Melbourne zrobił swoje. Nie chcę, by zabrzmiało to nieskromnie, ale przeciwnicy wiedzą, że w meczach z nami czeka ich zawsze ciężka przeprawa. O to walczyliśmy przez ostatnie 2-3 lata, przez które dobijaliśmy się do czołówki. A w tenisie respekt i szacunek znaczą wiele.

Na czym polega zatem siła polskiego "eksportowego" - jak często Was nazywamy - debla?
- Jesteśmy nieobliczalną parą. Co prawda to broń obosieczna, bo równie dobrze możemy wygrać z wszystkimi i z wszystkimi przegrać, ale mi ta sytuacja odpowiada. Lepiej raz przegrać i raz odnieść jakiś spektakularny sukces, niż cały czas grać na równym, średnim poziomie. Oczywiście robimy wszystko, by tych wpadek było jak najmniej.
Na korcie siłą jest serwis, Marcin ma wręcz bombowy. Jesteśmy w stanie każdego przełamać, a swój serwis utrzymać, gdy jest to konieczne. Mamy też sporo rezerw, a to nas cieszy, bo gdyby nie było co poprawiać, byłby problem. Do retuszu jest choćby wolej, który powinien być dużo lepszy. Na szczęście - w porównaniu z rywalami - dobrze i skutecznie gramy z głębi kortów, to nasz atut.
Bardzo dobrze się rozumiemy, zarówno na korcie, jak i poza nim. Wzajemne zaufanie jest konieczne, jeśli chcemy myśleć o jakichkolwiek sukcesach, bez niego nic się nie da osiągnąć. My z Marcinem w pewnym momencie się rozstaliśmy. Ciążyło nam przekonanie, że musimy ze sobą grać, nie ma innej alternatywy. Zaczęliśmy występować z innymi partnerami, ale szybko przekonaliśmy się, że to błąd. Okazało się, że razem gramy najlepiej, że mamy potencjał, stanowimy dobry team.

Jesteście najmłodszą parą w światowej czołówce, a panuje przekonanie, że w tenisie psychika, szlifowana wraz z doświadczeniem, odgrywa ogromną, by nie rzec - decydującą rolę. Podziela Pan ten pogląd?
- Oczywiście. Kiedyś usłyszałem zdanie, że ludzi grających tak jak Pete Sampras jest na świecie tysiące, ale tylko on jest najlepszy i niepowtarzalny. Psychika, mentalność są szalenie istotne. Żeby być wysoko, liczyć się w świecie, trzeba grać na poziomie przez cały sezon, a to jest wyzwaniem także psychicznym. Ja na przykład często po ważnych turniejach choruję, łapię jakieś infekcje. Organizm jest na nie podatny nie tyle z powodu zmęczenia fizycznego, ale psychicznego, towarzyszącego nam napięcia.
Ale to prawda, jesteśmy najmłodszą parą w czołówce, mamy sporo do nauczenia się. Na razie często nie potrafimy jeszcze poradzić sobie z sytuacjami, w których nam nie idzie, gramy źle, popełniamy błędy. Nie umiemy się przełamać, przegrywamy. Wraz z nabywanym doświadczeniem powinno się to zmienić. W ciągu roku są zwykle dwa-trzy momenty dołkowe, gdy siada forma, przegrywamy mecze. Zdarzają się nam passy kilku słabych pojedynków z rzędu, to normalne, ale siłą rzeczy siada morale. Potrzebujemy wówczas odpoczynku, oderwania od sportu.
Żartujemy sobie czasami z Marcinem, że gdyby wszyscy starsi od nas zawodnicy zakończyli kariery, bylibyśmy pierwsi w świecie. Ale wierzymy w siebie, jesteśmy naładowani pozytywną energią i powinno być dobrze!

Wolałby Pan być pięćdziesiątym singlistą w świecie czy piątym deblistą?
- Oj, to trudne pytanie. Nie wiem. Może gdybym był pięćdziesiąty, to mógłbym powiedzieć. Ale sądzę, że to porównywalne pozycje. Z drugiej jednak strony pięćdziesiąty zawodnik nie wygra Wielkiego Szlema, nie zagra w Masters. Piątego deblistę na to stać. Więc wybieram debel!

Debel zawsze znajdował i znajduje się w cieniu singla. Uważa Pan, że sprawiedliwie?
- Z mojego punktu widzenia - nie. Tak było, jest, ale czy będzie - nie wiadomo. Dotąd wszyscy promowali singla, teraz sytuacja powoli zaczyna się zmieniać. O deblu mówi i pisze się więcej, mecze cieszą się coraz większym zainteresowaniem. Otworzyła się nawet ATP, która wyszła z inicjatywą ATP Doubles Revolution, mającą na celu popularyzację tej odmiany tenisa. W ciągu 2-3 lat powinniśmy zauważyć wymierne efekty.

Pan często próbuje swych sił i w singlu...
- ...który jest dla mnie bardzo ważny. Chciałbym i w tej materii pójść do przodu, ale nie jest to łatwe. W tych turniejach, w których występujemy w deblu, nie łapiemy się do singla z powodu niskiego rankingu, a okazji, by go poprawić, zbyt wielu nie mamy. Kółko się zamyka. Na razie singiel traktujemy zatem jako uzupełnienie debla. Zresztą nasz sposób gry, polegający na mocnych serwisach i uderzeniach z głębi kortu, przypomina singla.

Plany na dalszą część sezonu to...?
- Ja mam dwa priorytety. Pierwszy to gra w Mastersie - niesamowita sprawa, bo bylibyśmy pierwszą polską parą w tej prestiżowej imprezie. By ów cel zrealizować, pod koniec listopada musimy być ósmą parą na świecie, na razie jesteśmy dokładnie na tej pozycji. Drugie marzenie to awans o grupę wyżej w Pucharze Davisa. Kiedyś chciałbym wejść do grupy światowej, droga do niej daleka, ale krok po kroczku, kto wie. Nie zapominam oczywiście o Wielkim Szlemie, ale to zupełnie inna bajka.
Przed nami ciężkie i wyjątkowo napięte miesiące, które zadecydują o wszystkim. Karuzela zacznie się kręcić z zawrotną prędkością. Czasami wspominamy sobie z Marcinem początki naszej przygody i nie możemy się nadziwić, że czas upłynął tak szybko. Przecież dopiero niedawno zaczęliśmy grać razem, a tak wiele się od tego czasu zmieniło.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz

"Nasz Dziennik" 2006-04-19

Autor: mj