Możemy sobie ufać, i to jest najważniejsze
Treść
Rozmowa z Małgorzatą Wojtkowiak, florecistką AZS AWFiS Gdańsk
Po dwóch gorszych latach polskie florecistki znów są najlepsze na świecie - to wspaniałe zakończenie roku, świetnie rokujące przed olimpiadą w Pekinie.
- To prawda. Za nami dwa kiepskie lata, dla mnie tym bardziej, bo znalazłam się poza reprezentacją. To było frustrujące, musiałam coś zmienić - klub, miasto, przeprowadziłam się do Gdańska. Powiedziałam sobie, że muszę zrobić wszystko, by wrócić do kadry, pojechać na igrzyska i powalczyć tam o medal. I na razie jest pięknie. Tuż po powrocie do narodowej drużyny zostałam mistrzynią świata, razem z koleżankami zapewniłyśmy Polsce olimpijską kwalifikację. Dopiero to do mnie dociera, przyznam szczerze, że przez tydzień myślałam, iż to tylko dobry sen (śmiech).
Czyli nie spodziewała się Pani takiego scenariusza?
- Wiedziałyśmy, na co nas stać, że potrafimy wygrać z każdym. Byłyśmy świetnie przygotowane do zawodów i czułyśmy, że możemy zajść naprawdę daleko. Naszym celem minimum było wicemistrzostwo świata, gwarantujące nam paszporty do Pekinu. Ale wiadomo, gdy już go zrealizowałyśmy, byłyśmy w finale, to chciałyśmy ugrać coś więcej. Żadna nie odpuściła, przeciwnie, walczyłyśmy do końca i się opłaciło.
Brzmi pięknie, ale kilka dni wcześniej, podczas turnieju indywidualnego, było tak sobie. Nie osłabiło to wiary w sukces?
- Tak sobie? Mój występ był raczej tragedią! Przyznam - załamałam się niepowodzeniem, tyle serca włożyłam w treningi, a tu odpadłam już w pierwszej rundzie. Byłam tak zniesmaczona i niezadowolona, że zastanawiałam się, czy w ogóle zdołam o tym zapomnieć i do rywalizacji drużynowej przystąpić na luzie. Ale się udało. Wspólnie sobie poradziłyśmy, zmobilizowałyśmy się.
Co pomogło?
- Jesteśmy drużyną, żadna z nas nie walczy dla siebie, tylko dla zespołu. Powiedziałyśmy sobie, że musimy przestać się nad sobą użalać, narzekać, tylko wyjść na planszę z wiarą, że może być dobrze. Przed nami był bowiem konkretny cel - olimpijski awans, nie mogłyśmy zawieść. Już w pierwszym pojedynku, z Chinkami, koleżanki były w tak bojowym nastroju, że... błyskawicznie się udzielił i mnie. To było jak najlepszy lek na wcześniejsze kłopoty.
I ta sportowa złość, chęć odegrania się, pewnie była też jednym z kluczy do sukcesu?
- Na pewno. Nie wyszło nam indywidualnie, dlatego musiało się udać w drużynie. Nie było innego wyjścia. A w samym finale pomogli nam i sędziowie. Brzmi to paradoksalnie, bo mylili się, ba! - kantowali na korzyść Rosjanek co chwilę. Obliczyłyśmy później, że odebrali nam sześć, siedem trafień, co w tak wyrównanym meczu było liczbą gigantyczną. Do tego doszła publiczność, zachowująca się, delikatnie mówiąc, nieelegancko. To wszystko nas dodatkowo zmobilizowało, pozwoliło wyzwolić rezerwy. Pamiętam, jak kilka lat temu podobna sytuacja miała miejsce w finale Pucharu Świata z Francuzkami i wówczas też ostatecznie wygrałyśmy.
Floret kobiet, szczególnie w drużynie, jest od dawna - z wyjątkiem owych dwóch nieszczególnych lat - wizytówką naszej szermierki. Co stanowi o jego sile?
- Tworzymy bardzo zgraną i świetnie rozumiejącą się grupę. Potrafimy się dogadywać, nie ma między nami konfliktów. Niezwykle ważne jest to, że możemy sobie ufać. Ja wiem doskonale, że jeśli mi coś nie wyjdzie, koleżanka będzie w stanie wszystko naprawić i na odwrót. Mówimy wówczas "trudno", na planszę wychodzi następna dziewczyna i robi swoje.
Lubi Pani specyfikę zmagań drużynowych?
- Pewnie. W turnieju indywidualnym walczy się dla siebie, inaczej przeżywa sukcesy i porażki. Tu dochodzi odpowiedzialność za innych. W drużynie są bowiem jeszcze trzy koleżanki, walczę również za nie. Ale przyznam od razu, że o ile drużynowych sukcesów już na koncie mam sporo, o tyle indywidualnie nie jestem jeszcze spełniona. Kiedyś w juniorkach wygrywałam wszystko, co było do wygrania, wśród seniorek nie mam jeszcze medalu z mistrzowskiej imprezy. A przydałby mi się (śmiech).
W Sankt Petersburgu wywalczyła Pani drugi w karierze złoty medal w drużynie, poprzednio w 2003 roku w Hawanie. Który jest cenniejszy?
- Bardziej cieszę się z obecnego. W ciągu tych czterech lat sporo dojrzałam, zaliczyłam kilka wzlotów, ale i bolesnych upadków. Poczułam gorzki smak porażek, dlatego dziś sukcesy mocniej doceniam. Kiedyś wszystko przychodziło mi łatwiej. Miałam na koncie mnóstwo zwycięstw w juniorkach, przejście do seniorek rozpoczęłam od złota w Hawanie. Myślałam wówczas, że i dalej będzie podobnie. Okazało się, że nie. W pewnym momencie znalazłam się nawet poza kadrą, musiałam coś zmienić, by wyjść z tej sytuacji. Postanowiłam zmienić klub, co nie było łatwe, bo przez 15 lat trenowałam w Poznaniu. Ryzyko było ogromne, ale się opłaciło. Teraz powoli karta zaczyna się odwracać. Medal z Sankt Petersburga jest tego dowodem.
Za rok może być kolejny, olimpijski. Gdyby Pani mogła wszystkie dotychczasowe medale zamienić na jeden brązowy z Pekinu...
- ...Myślę, że bym to zrobiła. Ale na razie nie jestem wcale pewna, czy do Pekinu pojadę. Wywalczyłyśmy kwalifikację dla Polski, ale teraz czekają nas wewnętrzne eliminacje. Od nich zależy, kto na igrzyskach wystąpi. Nie chcę zatem snuć opowieści o tym, co być może, tylko muszę robić swoje. Czyli pracować systematycznie i wierzyć, że jestem w stanie stanąć na olimpijskim podium.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2007-10-24
Autor: wa