Mój białoruski inny świat
Treść
Z dr. Janem Szumskim, białoruskim historykiem i politologiem, rozmawia Anna Wiejak
Do białoruskiego parlamentu nie wszedł nawet jeden przedstawiciel opozycji. Dlaczego tak się stało?
- Po pierwsze te wybory, co należy podkreślić, stanowiły i tak ogromny krok naprzód w porównaniu z wyborami prezydenckimi, ponieważ w tym głosowaniu kandydaci opozycyjni otrzymali możliwość dwukrotnego opublikowania swoich programów wyborczych w oficjalnych pismach rządowych, a także wystąpienia w radiu i telewizji. To jest duży skrót myślowy, gdyż na Białorusi nie ma czegoś takiego jak jednolita opozycja, która występuje jednym frontem. Do grona opozycyjnych ugrupowań zalicza się także partia białoruskich komunistów (na Białorusi są dwie partie komunistyczne, z których jedna jest posłuszna prezydentowi, druga zaś pozostaje w opozycji). Władzom białoruskim bardzo zależało na tym, aby te wybory zostały uznane przez Zachód. Podjęły w tej materii wszelkie działania, na jakie pozwoliły im obecne warunki. Trudno zatem mówić o normalnej kampanii wyborczej. Jeżeli w trakcie ostatnich wyborów prezydenckich wyzywano opozycyjnych kandydatów od "sługusów imperializmu", to teraz obyło się bez inwektyw. Mimo możliwości zaprezentowania się w mediach, w warunkach trwającej na Białorusi próżni informacyjnej, zaprawionej antyzachodnią propagandą, opozycjoniści są postrzegani przez społeczeństwo jako pasożyty, ludzie niepewni. Za pomocą technik manipulacji mediom białoruskim udało się stworzyć obraz "strasznego Zachodu". Właśnie to wpojono społeczeństwu. Następnie narzucono ludziom taki sposób myślenia: "może u nas nie jest dobrze, ale broń Boże, żeby nie było gorzej". To jest inny świat, który funkcjonuje w innych warunkach informacyjnych.
Podana przez Centralną Komisję Wyborczą frekwencja wynosiła 75,3 procent. Czy nie wydaje się ona Panu trochę podejrzana?
- W ostatnich wyborach głosowali - według oficjalnych danych - niemalże wszyscy obywatele. Frekwencja w tym głosowaniu może wynikać z chęci zademonstrowania, że władze białoruskie nie naśladują wzorców sowieckich. Władze starały się, na ile potrafiły (w ich rozumieniu), udowodnić Zachodowi, że chcą być jego partnerem.
Jak by Pan ocenił zachowanie Łukaszenki, który z jednej strony kokietuje Zachód, z drugiej zaś składa stronie rosyjskiej poważne deklaracje?
- Widać tu pewną sezonowość. Wypowiedzi prezydenta są bardzo różne, w zależności od pory roku - ostry ton wypowiedzi zanika w okresie jesienno-zimowym, co jest związane z problemem surowców, gazu i ropy. Należy zdać sobie sprawę z tego, że Łukaszenko nie chce odstąpić nawet części sprawowanej przez siebie władzy. Ostatnie wydarzenia w Gruzji, a także związane z bezpieczeństwem energetycznym pokazały mu, że jeden kierunek może być niebezpieczny. Być może kokietując Zachód, stara się wynegocjować z Rosją lepsze warunki.
Czy w trakcie głosowania stosowano jakieś środki nacisku?
- Idąc ulicą, widziałem kilka osób, w tym milicjanta, niosących urnę wyborczą. Pukali do drzwi - mieli listę wyborców, którzy jeszcze nie zagłosowali, wśród nich były przede wszystkim starsze osoby - władza podejmuje wszystkie możliwe kroki. Wysyła swoich reprezentantów - grzecznie proszą o zagłosowanie. Trudno jednoznacznie określić, na ile jest to metoda przymuszenia do oddania głosu na kandydata związanego z obecną władzą. Jedno jest pewne - ci ludzie i tak nie głosują na opozycję, gdyż obawiają się utraty tego, co już mają. Opozycja jest dla nich równoznaczna z niepewnością jutra. Propaganda przypisała rządom Łukaszenki stabilność i ten stereotyp funkcjonuje.
Na ile obawy przed zmianą władzy są uzasadnione?
- Opozycja jest bardzo słaba. Polakom bardzo trudno jest zrozumieć jedną rzecz, że jeżeli przez cały okres PRL w Polsce były bardzo mocne nastroje antykomunistyczne, to we współczesnym społeczeństwie białoruskim, nawet jeżeli te nastroje były w innych okresach mocne, to zostały przyhamowane i tak naprawdę opozycja, jeżeli mówić o całości, ma nikłe poparcie ze względu na prowadzoną przez władze bardzo silną politykę propagandową. Fakt, iż kilku kandydatów opozycyjnych weszłoby do parlamentu, miałby znaczenie czysto symboliczne, gdyż w żadnym stopniu nie zmieniłby sytuacji w trakcie głosowania. Jedyne, co mogliby uczynić, to od czasu do czasu zorganizować jakiś protest. Nawet kilkunastu opozycjonistów w parlamencie nie zmieni istoty systemu. W społeczeństwie Białorusi jest duża grupa osób, która po prostu nie chce żadnych zmian, która, nie wiedząc, jak mogłoby być inaczej, czuje się całkiem komfortowo. Wielu Białorusinów rozumie, że obecna sytuacja w ich kraju nie jest najlepsza, ale nie chcieliby stracić tego, co mają, stąd niechęć do wszelkiego rodzaju zmian.
Na ile po tych wyborach związki Białorusi z Rosją ulegną zacieśnieniu?
- To zależy od stanowiska Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Jeżeli Zachód odrzuci nawiązanie współpracy z Białorusią, pchnie ją w kierunku Rosji, to można się tego spodziewać. Wydaje się jednak, że Łukaszenko nie zgodzi się, aby uczynić z Białorusi kolejną rosyjską gubernię. Przyjaźń tak, ale jedynie w postaci rynków zbytu i tanich surowców, ale bez mieszania się w sprawy wewnętrzne.
Media, komentując wybory parlamentarne na Białorusi, stwierdziły, że Rosja liczy, iż po wyborach Mińsk uzna Abchazję i Osetię.
- Łukaszenko gra na zwłokę, stąd decyzję o uznaniu Abchazji i Osetii Południowej uzależnił od stanowiska nowowybranego parlamentu.
Jak by się Pan ustosunkował do stwierdzenia, że Łukaszenko jest "ostatnim dyktatorem Europy"?
- Według niektórych definicji można go nazwać dyktatorem, ale należy mieć na uwadze, że rządzi on w stylu sowieckim. Jest on typem aparatczyka, który zrobił oszałamiającą karierę: od sekretarza organizacji partyjnej w PGR - na fali zmian przełomu lat 80. i 90. - przez członka parlamentu, aż do szczytu władzy.
Siłą rzeczy ma on zatem powiązania z Moskwą.
- Istnieje teoria, że Moskwa przyłożyła rękę do zwycięstwa Łukaszenki nad jego rywalem Wiaczesławem Kiebiczem w 1994 roku. To było dużym zaskoczeniem. Jeżeli sam Łukaszenko nie ma powiązań z Moskwą, to takie osoby znajdują się w jego otoczeniu i go pilnują.
Po wyborach odbyła się manifestacja, której władze nie rozpędziły.
- Manifestacje opozycyjne zwykle gromadzą bardzo nieliczną liczbę osób. Kiedy niedawno była wymiana w kluczowych resortach, nowy szef KGB powiedział: "Wszystkich aktywnych opozycjonistów prawie że znam z twarzy. Jest ich tam ponad tysiąc sto osób". Opozycjoniści rekrutują się z warstw inteligencji, w tym głównie młodzieży, i jest ich naprawdę bardzo mało. Władza pozwoliła im wyjść, żeby Zachód, z pewnymi zastrzeżeniami, ale uznał te wybory. W przeciwnym wypadku zostaliby rozpędzeni.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2008-09-30
Autor: wa