Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Mogę się porównać z dawnymi mistrzami

Treść

Rozmowa z kulomiotem Tomaszem Majewskim
Przełom roku to najlepszy czas na podsumowanie tego, co w minionych dwunastu miesiącach było dobre, a co złe. Jak wypada Pana sportowy "rachunek sumienia"?
- Za mną całkiem niezły rok, zdobyłem kolejny medal wielkiej imprezy, utrzymałem miejsce w światowej czołówce. To ważne, bo w pchnięciu kulą przez lata buduje się swoją pozycję i jak człowiek wejdzie na pewien poziom, to potem musi robić wszystko, by z niego nie spaść. Z drugiej strony jestem przekonany, że mogłem osiągnąć ciut więcej, zabrakło choćby takich fajerwerków jak w 2009 roku. W kuli minione miesiące zdecydowanie należały do Christiana Cantwella, który niemal przez cały czas niepodzielnie rządził. Reszta miała zdecydowanie mniej do powiedzenia, choć raz udało mi się Amerykanina pokonać, i to mimo jego nadzwyczajnej formy.
Ten medal wielkiej imprezy to srebro mistrzostw Europy. Złoto przegrał Pan o jeden jedyny centymetr. Jakie to uczucie?
- Nie będę mówił, że takie przegrane pokazują piękno sportu, po prostu czułem złość. Gdybym uległ o centymetr, ale przy dużo większych odległościach, to gorycz byłaby pewnie mniejsza, a tak... Uzyskałem zaledwie 21 m, czyli odległość, na którą powinienem pchać z zamkniętymi oczyma. Miałem do siebie o to sporo pretensji, zresztą cały konkurs był dość dziwny i toczył się na niezbyt wysokim poziomie. Ale to już przeszłość, gadaniem niczego nie zmienię.
W kolejnym sezonie będzie miał Pan okazję do rewanżu podczas mistrzostw świata. To główny cel?
- Główny i jedyny. W 2011 roku interesują mnie tylko i wyłącznie mistrzostwa świata w Daegu. Finał mam 2 września, tego dnia chcę powalczyć o złoto. Wierzę, że wreszcie z powodzeniem.
Aby to zrobić, będzie Pan musiał znaleźć sposób na Cantwella, a to wyzwanie.
- Na Cantwella, innych kolegów. Mocnych zawodników jest wielu, kandydatów do podium nie brakuje. Czeka mnie mnóstwo pracy, myślę, że najwięcej w całej dotychczasowej karierze. Rok będzie wyjątkowy, nie wystartuję w ogóle na hali, dlatego będę miał więcej czasu na treningi i przygotowania. Muszę go wykorzystać optymalnie, wszak będę budował bazę już pod kątem igrzysk w Londynie. Mam nadzieję, że ominą mnie kontuzje, na razie wciąż wracam do formy po operacji barku.
Zatrzymując się na moment przy Cantwellu - co wyjątkowego ma w sobie Amerykanin?
- Słyszałem nawet głosy, że to sportowy fenomen, chyba nieco przesadzone. Kilka lat temu Reese Hoffa też miał fantastyczny sezon, też wygrywał konkurs za konkursem, czyli podobne sytuacje nie są jakąś niezwykłością. Ale faktycznie Christian przewyższa nas wszystkich mocą, ma niesamowitą siłę. Do tego zdołał ustabilizować technikę, która zawsze była jego słabszą stroną i faktycznie przez cały rok był niemal nie do pokonania. Zobaczymy, co będzie dalej, czy utrzyma tak wysoką formę. Nie sądzę, ale dopuszczam taką możliwość.
Powiedział Pan kiedyś, że Cantwell jest obecnie jedynym kulomiotem, który jest w stanie pobić rekord świata. Podtrzymuje Pan to?
- Tak. W tym roku parokrotnie pchnął daleko ponad 22 m, był nawet blisko pobicia rekordu życiowego. Gdyby utrzymał dyspozycję i jeszcze poprawił technikę, to kto wie, być może zdołałby przekroczyć 23 metry. Nie oszukujmy się bowiem, technicznie nie dorównuje Adamowi Nelsonowi czy Hoffie. Tyle że rekordy nie zdarzają się co dzień, musi się na nie złożyć wiele elementów.
Nie co dzień, a raczej co kilkanaście lat. Rekord ma 20 lat, kolejne wyniki w tabeli jeszcze więcej. O czym to świadczy?
- Że złote czasy w kuli już były?
Złote czasy czy "złote czasy"?
- No tak, można je ująć w cudzysłów. Osobiście dużo wyżej cenię zawodników obecnie startujących, co do których jest pewność, że robią wszystko czysto, nie faszerują się niedozwolonym wspomaganiem. Dawniej faktycznie było z tym różnie, istnieje podejrzenie, że sporo kulomiotów stosowało doping, ale takie to już były czasy. Trudno. Chciałbym jednak zaznaczyć, że 2010 rok - jeśli chodzi o poziom - był jednym z najlepszych. Spoglądając na tabelę wyników, można bowiem dostrzec, że trzech-czterech zawodników pchało na poziomie 22 m, a podobna sytuacja miała miejsce tylko raz, bodajże w 1988 roku.
Nad czym Pan musi popracować, by przekroczyć wreszcie granicę 22 metrów?
- Obecnie pracuję nad tym, by bark wrócił do pełnej sprawności. A przez to, że odpuszczę starty w hali, poświęcę więcej czasu na trening siłowy i mam nadzieję, że w tej materii zrobię pewien krok do przodu. Chciałbym też wrócić do techniki, jaką prezentowałem w najlepszym dla mnie 2009 roku. Wtedy moje pchanie wyglądało naprawdę ładnie.
Poszukiwanie rezerw, nowych metod szkoleniowych w kuli nie jest chyba zajęciem łatwym, bo w tej dyscyplinie pewne kanony nie zmieniają się od lat, i to kilkudziesięciu.
- Fakt, w treningu niczego rewolucyjnego nie można wymyślić. W kuli pracuje się tylko i wyłącznie na jednym materiale - człowieku. Nie pomagają żadne technologie, stroje. Oczywiście raz na jakiś czas razem z trenerem znajdziemy coś fajnego i innego, wprowadzimy pewną nowinkę. Nie oszukujmy się - nasz trening jest dość monotonny, nowy bodziec zazwyczaj wpływa bardzo korzystnie, ale zdarza się to rzadko. Z drugiej strony wszystko to powoduje, że możemy się porównywać ze starymi mistrzami i na ich tle zobaczyć, w jakim miejscu się znajdujemy. W innych dyscyplinach, w których progres zależy od nowinek technicznych czy ogólnie pojętego ich rozwoju, to niemożliwe.
Jeszcze nie tak dawno cieszyliśmy się razem z Panem ze złotego medalu olimpijskiego w Pekinie, a tymczasem kolejne igrzyska, w Londynie, coraz bliżej. Może jeszcze nie tuż za progiem...
- ...ale już bardzo blisko, z czego doskonale zdaję sobie sprawę. Oczywiście obecnie skupiam się na przyszłorocznych mistrzostwach świata, a o tym Londynie myślę coraz częściej. Wiem już nawet, kiedy i o której godzinie mam start.
Dużo zmieniło w Pana życiu złoto z Pekinu?
- Bardzo dużo. Olimpijskie złoto jest dla każdego sportowca szczytem, nic więcej nie można osiągnąć. Mojego życia nie da się porównać z okresem sprzed igrzysk i po nich, tak wiele dobrych rzeczy zdarzyło się w nim od tamtej pory.
Mówi Pan "nie da się porównać", a jednak udało się Panu pozostać takim samym człowiekiem, a to chyba nie jest wcale tak łatwa sprawa.
- Wie pan, wszystko zależy od człowieka. Wydaje mi się, że zawsze byłem normalnym facetem i takim pozostałem. Do życia i sportu, zwycięstw i porażek miałem zdroworozsądkowe podejście, przeżyłem tyle różnych chwil, że zachowałem do wszystkiego dystans. Bo niby miałbym się poczuć lepszym od kogoś dlatego, że stanąłem na olimpijskim podium? Nie, absolutnie.
A gdzie znajduje Pan motywację po dojściu na szczyt?
- Gdy się kilkanaście razy w sezonie przegrywa z Cantwellem albo traci złoto mistrzostw Europy o centymetr, to nie ma problemów z motywacją. Zresztą ja ją odnajduję ciągle, w rywalizacji. Kocham sport, kocham pchnięcie kulą, to moja praca i pasja i największy nawet sukces w tej materii niczego nie zmieni.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Tomasz Majewski (ur. 30 sierpnia 1981 roku w Nasielsku) - mistrz olimpijski z Pekinu (2008), wicemistrz świata (2009) i Europy (2010), złoty medalista halowych mistrzostw Europy (2009) i brązowy mistrzostw świata (2008) w pchnięciu kulą. Może się pochwalić rekordem życiowym 21,95 m.
Nasz Dziennik 2010-12-23

Autor: jc