Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Modlitwa chrześcijańska według Katechizmu Kościoła Katolickiego. Wobec trudności w modlitwie

Treść

Najczęstszą trudnością w naszej modlitwie jest roztargnienie. W modlitwie ustnej może ono dotyczyć wyrazów i ich sensu; o wiele bardziej może dotyczyć Tego, do którego się modlimy w modlitwie ustnej (liturgicznej czy osobistej), w czasie rozmyślania i podczas kontemplacji. Próba odrzucenia roztargnienia równałaby się popadnięciu w jego sidła, podczas gdy wystarczy powrócić do swego serca: roztargnienie wyjawia nam, do czego jesteśmy przywiązani, i pokorne uświadomienie sobie tego przed Panem powinno obudzić naszą miłość przede wszystkim do Niego przez zdecydowane ofiarowanie Mu naszego serca, by je oczyścił. Tu właśnie ma miejsce walka: chodzi o wybór Pana, któremu mamy służyć (KKK 2729).

Wspomniane roztargnienia to zasadniczo omawiane już wcześniej logismoi, które przychodzą na nas niezależnie od tego, czy tego chcemy, czy nie. Katechizm daje bardzo trafną radę: „Próba odrzucenia roztargnienia równałaby się popadnięciu w jego sidła, podczas gdy wystarczy powrócić do swego serca”. Najczęściej reagujemy nerwowo z pewną złością, że w ogóle przychodzą nam do głowy takie bzdurne myśli czy wyobrażenia i staramy się je „zwalczyć”, czyli przede wszystkim odrzucić. Jednak w podsuwaniu nam pokusy nie chodzi o to, byśmy myśleli o czymś konkretnym, ale o to, byśmy nie stanęli przed Bogiem żywym, byśmy się zajmowali czymkolwiek, byle nie byli obecni przed Bogiem. Sam temat rozproszenia jest drugorzędny, celem kusiciela jest to „by odwrócić człowieka od modlitwy, od zjednoczenia z Bogiem” (KKK 2725). Dlatego jest dla niego obojętne, czy myślimy o czymś wzniosłym, czymś, co nas denerwuje, czy będziemy marzyli o czymś, czy walczymy z tymi przychodzącymi na nas myślami. Ważne dla niego jest to, byśmy nie byli obecni przed Bogiem żywym, ale przed czymkolwiek! Stąd „próba odrzucenia roztargnienia” sama już jest roztargnieniem, „równa się popadnięciu w jego sidła”.

Stąd też praktyczna rada: „wystarczy powrócić do swego serca…”. W przypadku medytacji wystarczy powrócić do sentencji, którą przed Bogiem wypowiadamy z serca. To wystarczy. To, co przychodzi na nas, trzeba po prostu ignorować, puścić wolno, nie przejmować się tym, nie dać się temu zdenerwować, być wobec tego obojętnym. Nie można się dać wprowadzić w jakąś walkę, w jakieś przepychanki, w jakieś denerwowanie się na siebie lub innych. Trzeba to zostawić w pokorze serca, wiedząc, że nie jesteśmy doskonali. Trzeba to zignorować, zostawić, puścić i wrócić do tego, co mamy robić. Do tego, co jest naszym narzędziem bycia przed Bogiem.

Jednak roztargnienia mają też swój sens pozytywny: „roztargnienie wyjawia nam, do czego jesteśmy przywiązani, i pokorne uświadomienie sobie tego przed Panem powinno obudzić naszą miłość przede wszystkim do Niego przez zdecydowane ofiarowanie Mu naszego serca, by je oczyścił. Tu właśnie ma miejsce walka: chodzi o wybór Pana, któremu mamy służyć” (KKK 2729). Jak widać, można też roztargnienie wykorzystać po to, żeby się modlić!? Kiedy się gdzieś zagubimy w myślach i nagle sobie to uświadamiamy, mamy szczególną okazję jęknąć do Pana: „Boże, jaki ja jestem głupi, albo jaki jestem niepozbierany itd., oczyść moje serce!”. To już jest modlitwa prośby, prośby autentycznej i z jakąś nową energią wracamy do Boga.

Od strony pozytywnej walka przeciw naszemu zaborczemu i władczemu „ja” polega na czuwaniu, na prostocie serca. Gdy Jezus kładzie nacisk na potrzebę czuwania, chodzi zawsze o czuwanie w odniesieniu do Niego, do Jego Przyjścia w dniu ostatecznym i każdego dnia: „dzisiaj”. Oblubieniec przychodzi pośród nocy; światłem, które nie powinno zgasnąć, jest światło wiary: „O Tobie mówi moje serce: «Szukaj Jego oblicza»” (Ps 27, 8) (KKK 2730).

Zaborcze, władcze „ja” to jest nasze ego, fałszywe ja, które chce rządzić, dominować, które jest zalęknione o siebie samo, o swoją egzystencję, bo jest czymś sztucznym, nie jest stworzone przez Boga. W Ewangelii Pan Jezus najczęściej powtarza słowa: kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je (Mk 8,35). To właśnie egocentryczne ja walczy o przetrwanie, ono koniecznie chce się utrzymać. Thomas Merton celnie napisał, że tego fałszywego „ja” Bóg nie zna, On zna tylko to „Ja”, które w nas stworzył i tylko ono może prawdziwie żyć.

Czuwanie jest podstawową postawą, w której pozostajemy otwarci na Chrystusa. Katechizm bardzo trafnie zwraca uwagę na to, że w Ewangeliach zawsze, kiedy jest mowa o czuwaniu, to jest mowa o oczekiwaniu na Pana, który ma przyjść.

To czuwanie nie sprowadza się do tego, żeby po prostu nie zasnąć, ale ono ma wymiar oczekiwania na przyjście Kogoś. Jest ono zatem swoistym wychyleniem się ku relacji osobowej, ku spotkaniu. Dlatego prawdziwym czuwaniem jest modlitwa, która od strony naszego wysiłku jest walką o bycie obecnym i otwartym na Boga. O to właśnie chodzi w medytacji. Najważniejsza jest obecność – więź osobowa z Bogiem. Oczekiwanie, czuwanie odnosi się ostatecznie do Jego powtórnego przyjścia, jednak na co dzień odnosi się także do Jego przyjścia „dzisiaj” w takiej postaci, w jakiej On do nas przychodzi. Czy to w postaci sakramentu, przez słowo, przez spotkanych ludzi, w doświadczeniu życiowym… Przy czym Bóg z reguły przychodzi inaczej, niż sobie to wyobrażamy, z reguły nas zaskakuje i oczekuje od nas czegoś innego, niż się spodziewaliśmy. Stąd czuwanie jest postawą otwartą na inność Pana, który przychodzi. Ta postawa jest przeciwstawna zamknięciu się w schematach, jak to miało miejsce u faryzeuszy, którzy, czekając na Mesjasza, nie przyjęli Go, gdy przyszedł, bo inaczej Go sobie wyobrażali. W naszym przypadku może być tak samo! Czuwanie związane jest także z aktywnym szukaniem Pana, z wnikaniem w sens tego, co się dzieje, z rozpoznawaniem obecności po owocach.

Inną trudnością, zwłaszcza dla tych, którzy chcą się modlić szczerze, jest oschłość. Jest ona elementem modlitwy wewnętrznej, gdy serce jest wyjałowione, nie znajdując upodobania w myślach, wspomnieniach i uczuciach, nawet duchowych. Jest to chwila czystej wiary, która wiernie trwa przy Jezusie w agonii i w grobie. „Jeżeli ziarno pszenicy obumrze, przynosi plon obfity” (J 12, 24). Jeśli oschłość pochodzi z braku korzeni, gdyż słowo padło na skałę, wówczas walka zależy od nawrócenia (KKK 2731).

Istnieje oschłość, która wynika z dezintegracji pozytywnej – mówiąc językiem psychologicznym Kazimierza Dąbrowskiego. Jest ona elementem zwykłego rozwoju. „Niespokojne jest nasze serce, póki nie spocznie w Tobie, Boże” – tak pisze św. Augustyn. Kiedy doszliśmy do pewnego poziomu duchowego, nasze dotychczasowe praktyki pobożne przestają nas zadowalać i pojawia się poczucie frustracji, które wynika stąd, że formy modlitwy, jakie dotychczas praktykowaliśmy, już nie są adekwatne do naszej świadomości i życia. Musi się w nas coś przełamać, musi nastąpić nowe nawrócenie, nowy etap przemiany myślenia, który otworzy nową perspektywę, nowe wartościowanie, nowe spojrzenie, nowe rozumienie więzi z Bogiem. Trzeba zmienić samo nastawienie i oczekiwania wiążące się z modlitwą i jej znaczeniem w naszym życiu. Zanim jednak odkryjemy, że nasze dotychczasowe nastawienia są błędne i zmienimy je, doświadczamy oschłości, którą trzeba przetrzymać, ufając, że Bóg nam wskaże właściwe wyjście z tej sytuacji. Jest to jednocześnie próba naszego zawierzenia Bogu. Jest to szczególnie trudne, gdy brak dobrego przewodnika w drodze duchowej, a bywa jeszcze trudniejsze, gdy nasz przewodnik albo po prostu ogólne mniemanie, starają się nas utwierdzić w starych wyobrażeniach i oczekiwaniach, widząc w doświadczanej oschłości jedynie pokusę szatańską.

Jeżeli natomiast oschłość pochodzi z braku korzenia, czyli z braku wiary, to taką oschłość może pokonać jedynie nawrócenie. Inaczej oschłość przyjmuje charakter acedyczny, to znaczy staje się chorobą, rodzajem stagnacji, zamknięcia, bo nie potrafimy wyjść z frustracji powstałej na skutek rozbieżności pomiędzy naszymi pragnieniami, które są napędzane fałszywymi wyobrażeniami, a niemożnością ich zrealizowania. Konieczne jest wówczas nawrócenie, czyli zmiana spojrzenia na rzeczywistość i jej sens. I w jednym, i w drugim przypadku chodzi o przemianę, właśnie metanoię, przemianę spojrzenia i wartościowania, tyle że w drugim przypadku ma ona charakter zasadniczy, a w pierwszym jest kolejnym etapem wzrostu.

Wobec pokus w modlitwie

Modlitwa jest walką odnoszącą się do konkretnych wyborów i postaw. Zarówno wiara, jak i modlitwa są na wskroś konkretnymi, żywymi relacjami i dlatego walka o nie toczy się w obszarze tego, co konkretnie wpływa na nasze decyzje i wybory.

Najczęstszą i najbardziej ukrytą pokusą jest nasz brak wiary. Objawia się on nie tyle przez wyznane niedowiarstwo, co przez faktyczny wybór. Gdy zaczynamy się modlić, natychmiast tysiące prac i kłopotów, uznanych za bardzo pilne, wchodzą na pierwsze miejsce; i znowu jest to chwila prawdy serca i wyboru miłości. Zwracamy się do Pana jako do naszej ostatniej ucieczki: ale czy naprawdę w to wierzymy? Albo bierzemy Pana za sprzymierzeńca, ale serce ciągle jeszcze pozostaje zarozumiałe. W każdym przypadku nasz brak wiary ukazuje, że nie jesteśmy jeszcze w postawie serca pokornego: „beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15, 5) (KKK 2732).

Kiedyś uczono nas, że „wierzyć to znaczy przyjąć za prawdę to, co Bóg objawił, a Kościół podał do wierzenia jako objawione”. Takie określenie wiary sugeruje jednak coś na kształt wiedzy. Wiara byłaby zastępnikiem wiedzy w obszarze, który wymyka się zwykłej wiedzy. Przy takim rozumieniu wiary nacisk był położony na poprawność doktrynalną wiary. Stąd podstawowa dla wiary była deklaracja w odniesieniu do prawd wiary, a właściwie treści intelektualnej tych prawd, czyli ważna była deklaracja ideowa. Natomiast wiara w pojęciu biblijnym jest zawierzeniem, czyli relacją osobową, która się weryfikuje nie tyle na płaszczyźnie deklaracji, ale konkretnych postaw. Nie każdy, który Mi mówi: „Panie, Panie!”, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie (Mt 7,21).

To faktyczne wybory pokazują, czy jesteśmy wierzący, czy nie. „Gdy zaczynamy się modlić, natychmiast tysiące prac i trosk, uznanych za bardzo pilne, wydaje się najważniejsze; i znowu jest to chwila prawdy serca i wyboru miłości”. Co jest dla nas naprawdę ważniejsze?! Wyznajemy, że wiara jest konieczna do zbawienia! Ale czy my naprawdę w to wierzymy? Niestety istnieje w nas stała tendencja do mniemania, że sami sobie poradzimy lub nawet, że musimy sami sobie poradzić! Jednak Pan Jezus bardzo wyraźnie powiedział: beze Mnie nic nie możecie uczynić (J 15,5). Odnosi się to do naszego życia duchowego. Jeżeli ma się w nas coś dobrego dokonać, to tylko mocą Jego łaski na podstawie naszego przyzwolenia wyrastającego z wiary, czyli zawierzenia.

Zwykle staramy się w życiu odróżnić sprawy ważne od mniej ważnych. Jednak trzeba wiedzieć, że w praktyce zasadniczy podział polega na różnicy między sprawami pilnymi i ważnymi. Jeżeli ktoś żyje spontanicznie, to zawsze sprawy pilne wyprą u niego sprawy ważne. Przypomina to prawo, jakie zaobserwowano w średniowieczu w odniesieniu do pieniędzy: zły pieniądz wypierał z rynku pieniądz dobry. Tak się działo niezależnie od tego, że chciałoby się, żeby na rynku był dobry pieniądz a nie zły. Działo się jednak odwrotnie. Podobnie jest w przypadku spraw ważnych i pilnych: pilne zawsze wypierają ważne! Tak się dzieje, jeżeli spraw ważnych nie ustawimy jak niewzruszone filary, a sprawy pilne będą dla nas musiały się zmieścić pomiędzy tymi filarami. Jeżeli nie uświadamiamy sobie tej prawdy, to możemy mniemać, że jesteśmy osobami wierzącymi – przecież wierzymy, że jest Bóg, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym… – jednak w praktyce na modlitwę nie mamy czasu, bo sprawy pilne wypierają ważne. Prawdziwa wiara prowadzi do wierności w zawierzeniu. Jeżeli zauważamy, że w praktyce nie modlimy się, to znaczy, że w istocie zdradzamy Tego, któremu zawierzyliśmy i w istocie nie jest On dla nas najważniejszy. Podobnie jest w miłości małżeńskiej, jeżeli w wyborach męża czy żony współmałżonek musi zejść na drugi plan w hierarchii spraw, to oznacza, że go się w istocie nie kocha.

Modlitwa jest wyborem i to w każdym przypadku, bo zawsze sprawy pilne przeszkadzają w jej podjęciu i prowadzeniu. Jeżeli będziemy modlić się tylko wtedy, kiedy przyjdzie nam tzw. natchnienie, to w istocie prawie nigdy się nie będziemy modlili. Jeżeli jednak dalej mniemamy, że jesteśmy wierzący, to się oszukujemy lub nie mamy elementarnej wiedzy o podstawowych prawdach związanych z życiem duchowym oraz zupełnie nie znamy siebie samych i swojego życia. Modlitwę trzeba wybrać i zdecydowanie się jej trzymać!

Inną pokusą, która wynika z zarozumiałości, jest znużenie. Ojcowie duchowni rozumieją przez nie rodzaj depresji na skutek porzucenia ascezy, zmniejszenia czujności, zaniedbania serca. „Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe” (Mt 26, 41). Z im większej wysokości się spada, tym bardziej jest to bolesne. Bolesne zniechęcenie jest odwrotnością zarozumiałości. Kto jest pokorny, nie dziwi się swojej nędzy, ponieważ prowadzi go ona do większej ufności i wytrwania w stałości (KKK 2733).

Istnieją dwa rodzaje depresji duchowej. Jedna jest nazywana przez mnichów acedią. Jest ona rodzajem choroby duchowej wynikającej z braku ascezy:

Acedia jest jednoczesnym i długotrwałym pobudzeniem popędliwości i pożądliwości, ta pierwsza złości się na to, co obecne, druga zaś pożąda tego, co nieobecne.

Acedia to stan duchowego zniechęcenia, znużenia, oschłości albo, mówiąc inaczej, duchowa depresja. Jest to pewien rodzaj frustracji, który wynika stąd, że człowiek ma jakieś pragnienie, które jednak się nie realizuje, co rodzi złość na własną niemożność osiągnięcia tego, czego się pragnie. Czasem człowiek próbuje to przełamać przez aktywizm, który także nie daje mu pełnej satysfakcji. Taką ucieczką może być także aktywizm religijny.

Natomiast Katechizm mówi o innego rodzaju depresji, która wynika ze świadomości, że po opanowaniu pożądliwości w namiętnej części duszy człowiek jest o wiele wyżej od innych ludzi, którzy z tymi pożądliwościami nieustannie się borykają. Pojawia się wówczas chęć uzyskania potwierdzenia ze strony Boga, że tak jest. Jest to próżna chwała, która powoduje, że asceta traci całą wartość dotychczasowego wysiłku. Właśnie w odniesieniu do tej sytuacji mnisi mówili: „z im większej wysokości się spada, tym bardziej jest to bolesne”, jak cytuje KKK 2733. Na koniec przytaczanej już niejednokrotnie przypowieści o faryzeuszu i celniku w świątyni Pan Jezus powiedział: Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się uniża, będzie wywyższony (Łk 18,14). Pycha, która rodzi się z próżnej chwały, jest właściwie źródłem wszystkich grzechów. Jedynym antidotum na to jest pokora: „Kto jest pokorny, nie dziwi się swojej nędzy, ponieważ prowadzi go ona do większej ufności i wytrwania w stałości”.

Powiedział abba Antoni: „Zobaczyłem wszystkie sidła nieprzyjaciela rozpostarte na ziemi, jęknąłem więc i powiedziałem: «A któż się im wymknie?» I usłyszałem głos mówiący do mnie: «Pokora»” (1 Apo Antoni 7).

Kto wpadnie w pychę, doświadcza głębszej depresji i zniechęcenia, które ostatecznie prowadzą do rozpaczy.

Więcej znajdziecie w komentarzu ojca Włodzimierza Zatorskiego OSB pt.„Modlitwa chrześcijańska. Refleksje nad IV częścią Katechizmu Kościoła Katolickiego”

Włodzimierz Zatorski OSB

Źródło: ps-po.pl, 13 maja 2017

Autor: mj