Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Mistrzostwa Europy siatkarek: piękne, historyczne, rekordowe

Treść

To były piękne mistrzostwa z pięknym zakończeniem. W obecności niespotykanych gdzie indziej tłumów widzów, w fantastycznej atmosferze, polskie siatkarki zostały trzecią drużyną Europy, odnosząc ogromny, niezaprzeczalny sukces. Aby stanąć na podium, musiały pokonać długą, trudną i wyboistą drogę, która niejedną drużynę o słabszym charakterze by zmogła. Na szczęście nasze panie, szczególnie w najtrudniejszych chwilach, pokazały prawdziwą klasę. Sportową i nie tylko.

Przed mistrzostwami nadzieje były spore, ale patrząc realnie, mało co je uzasadniało. Trener Jerzy Matlak dostał do dyspozycji praktycznie nowy zespół, który potrzebował czasu, by się poznać, zgrać, ukształtować. Zabrakło w nim największych gwiazd, zawodniczek w ostatnich latach decydujących o obliczu reprezentacji: Małgorzaty Glinki, Katarzyny Skowrońskiej, Marii Liktoras, Joanny Mirek, Mileny Rosner, Anny Podolec. Matlak mógł załamać ręce, sam zresztą nie ukrywał, że sytuacja jest trudna. W pewnym momencie, słusznie, selekcjoner uderzył jednak pięścią w stół i poprosił, by ciągle nie wypominać absencji i osłabień, bo to jest nie w porządku wobec siatkarek, które powołał. Trzeba dać im szansę, zaufać - zaapelował. Zespół przygotowywał się do mistrzostw, ale tego spokoju ciągle mu brakowało. Niepowodzenia w cyklu World Grand Prix sprowadziły na niego krytykę, często przesadzoną, wyolbrzymioną. Doszło do tego, że drużyna cieszyła się z wyjazdów na turnieje do Azji, bo dopiero tam mogła odciąć się od medialnego szumu. Kiedy już wydawało się, że burza ustąpiła, wybuchła bomba z Dorotą Świeniewicz w roli głównej. Najbardziej doświadczona siatkarka zrezygnowała z występów w kadrze, ponieważ nie mogła sobie poradzić z falą krytyki, szczególnie na forach internetowych. Wszystkie te wydarzenia nie mogły nie pozostawić jakiejś rysy, szczęśliwie zespół zdołał się przygotować do mistrzostw. Dobrze. Mądrze. Jak się później okazało - owocnie.
Tuż przed inauguracją turnieju Matlak przyznał, że obawia się trochę o presję, jaka będzie towarzyszyć występom jego podopiecznych. Sam nie był pewien, jak zareagują, widząc na trybunach 13 tysięcy widzów. Początek był trudny, pierwszy mecz, z Hiszpanią, kosztował mnóstwo nerwów. Potem przyszła porażka z Holandią, zdecydowana, bez cienia wątpliwości. Część komentatorów uznała wówczas, że Polki szanse na medal straciły bezpowrotnie, że nie mają czego szukać w rywalizacji z potężną reprezentacją Rosji - a tylko jej pokonanie pozwalało jeszcze myśleć o awansie do półfinału. Jakby tego było mało, rodzinny dramat przeżył Matlak, którego żona w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Selekcjoner chciał przy niej być, czuwać, zrezygnował z prowadzenia zespołu, oddając go tymczasowo w ręce swego asystenta Piotra Makowskiego. Paradoksalnie ta sytuacja, jakże trudna, wzmocniła naszą drużynę. Ukształtowała ją, dodała charakteru. Każda zawodniczka chciała teraz walczyć także dla trenera, dla jego bliskich.
A Makowski okazał się zastępcą z najwyższej półki. Nie spalił się, nie spanikował, choć mógł. Zrobił, co do niego należało, stał się prawdziwym szefem reprezentacji. Poprowadził zespół umiejętnie, w trudnych chwilach służąc mądrą, konstruktywną radą. Można to było doskonale zauważyć podczas przerw w grze, gdy tłumaczył swym podopiecznym, co i jak mają grać. W dużej mierze dzięki niemu nasze panie sięgnęły po brąz, choć sam po turnieju starał się, jak mógł, minimalizować swoją rolę. - Dochodziły mnie głosy, że się tu lansowałem. Trzeba być idiotą, żeby budować swoją pozycję na czyimś nieszczęściu - przyznał stanowczo, każdy sukces, każdy wygrany mecz dedykując Matlakowi i podkreślając, że to on doprowadził zespół do medalu. To też było piękne, ta skromność człowieka, który w trudnym momencie wziął na swoje barki wielką odpowiedzialność, podołał jej, ale nigdy swej roli i swych zasług nie podkreślał. Zresztą wspaniały był ten widok, gdy nasza reprezentacja stała na podium z założonymi koszulkami z napisem "Dla Joanny i Jurka". To pokazywało, że zarówno Matlakowi, całemu sztabowi, jak i wszystkim siatkarkom w krótkim czasie udało się zbudować coś wyjątkowego. Coś trwałego. Zespół. Zdeterminowany i walczący do końca. Mający jeszcze braki, nie tak perfekcyjny i zabójczo wręcz skuteczny jak Włoszki i Holenderki, ale posiadający umiejętności i charakter. Świetnie się rozumiejący. - Wiem, że są ludzie, którzy w nas nie wierzyli. Wierzyli natomiast cały czas kibice i za to chcemy im podziękować. To niesamowite uczucie - powiedziała kapitan polskiej drużyny Anna Barańska. Publiczność na mistrzostwach stanowiła osobny temat do dyskusji. Wypełniająca trybuny jak na żadnym innym turnieju w historii. Bijąca rekordy. Kolorowa i rozśpiewana. Fantastyczna, co podkreślali wszyscy, nie tylko Polki. - To była znakomita promocja siatkówki. Dla mnie i moich zawodniczek gra przed takimi kibicami była czymś wspaniałym - przyznał Avital Selinger, trener "srebrnych" Holenderek.
Mistrzowski tytuł obroniły Włoszki, wywołując w ojczyźnie euforię. Tamtejsze media określiły je mianem "fabryki złota", samą grę określając krótko: arcydzieło. Faktycznie, styl, w jakim w finale rozprawiły się z Holenderkami, był nadzwyczajny, chyba nikt nie spodziewał się, że mecz o pierwsze miejsce będzie aż tak jednostronny i krótki. Tymczasem Włochy dominowały bez chwili wątpliwości.
Turniej przeszedł już do historii, jego organizacja i klimat wywarły na wszystkich wielkie wrażenie. Przez kilkanaście dni Polska udowodniła, że zasługuje na miano siatkarskiej stolicy, tak organizacyjnie, jak i sportowo.
Nasi panowie są obecnie najlepszą drużyną Europy, panie trzecią, a ich sukces smakował podobnie. Może nawet bardziej. Czego więcej wymagać?
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-10-06

Autor: wa