Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Miłość miewa inne drogi niż sprawiedliwość

Treść

Magdalena Mortęską przyjechała do Chełmna w Adwencie (a więc w grudniu) 1578 roku. Nie wiemy, kiedy otrzymała habit, nie mogło to jednak być od razu…

Jeden z najzawziętszych wrogów Magdaleny, zakonnica toruńska Angelika Hoffmanówna, spisując w wiele lat później dzieje swojego, a po trosze i chełmińskiego klasztoru, nie umiała się powstrzymać od zaznaczenia, że taż panna Mortęska bez żadnej próby zakonnej z drugimi świeckimi… konsekrowana… A potem w tydzień po konsekracji, nie mając doskonałych i potrzebnych (warunków) od Kanonów na to naznaczonych, za ksienią jest konfirmowana i poświęconą… Nie są to zarzuty całkiem gołosłowne. Magdalena Mortęska przyjechała do Chełmna w Adwencie (a więc w grudniu) 1578 roku. Nie wiemy, kiedy otrzymała habit, nie mogło to jednak być od razu. Upłynęły dwa tygodnie, zanim się ojciec dowiedział o jej decyzji pozostania, i dalszych „kilka”, zanim po nią powtórnie przysłał, a kiedy dobrze już po tym wszystkim odwiedziła ją jej siostra, Magdalena nie była jeszcze obleczona, a tylko przebrała się w habit, żeby uniknąć wyjazdu na wesele brata. Mogły więc odbyć się jej obłóczyny najwcześniej w połowie stycznia. A już czwartego czerwca tegoż roku odbyła się konsekracja; więc jeśli nawet profesja miała miejsce tuż przed nią, to i tak właściwy nowicjat Magdaleny nie mógł trwać wiele więcej niż cztery miesiące, w ciągu których w dodatku dwukrotnie wyjeżdżała do rodziny. Ciekawe światło rzuca na to fakt, że z dwu jej dawnych służebnych, które wstąpiły razem z nią, tylko jedna, Przepałkowska, została też z nią razem obleczona i konsekrowana. Druga, Piecewska, miała dostać habit dopiero w roku 1580. Widocznie tak biskup jak i Zofia Izbieńska, jakkolwiek znacznie skrócili formację większości kandydatek (bo i te, które wstąpiły we wrześniu, zdążyły odbyć tylko dziewięć miesięcy nowicjatu), nie działali jednak na oślep i nie zastosowali tego mechanicznie do wszystkich. Ciekawe jest także, że licząc z przyłączoną przy okazji panną Krowicką z Torunia, nowych konsekratek było akurat trzynaście, czyli tyle, ile potrzeba, żeby móc kanonicznie wybrać ksienię. Czternasta była już zbędna, i dlatego Piecewskiej – jak zobaczymy, zbyt młodej – można było przedłużyć to, co my i dziś nazywamy postulatem. Możliwe więc, że z jakichś przyczyn biskupowi nagle tak się zaczęło śpieszyć do uregulowania prawnej sytuacji klasztoru, że nie odczekał nawet tego roku, jaki według Reguły i prawa ogólnego powinien był upłynąć Magdalenie w nowicjacie. A jeżeli tak było, to tym bardziej nie mógł czekać z powierzeniem jej przełożeństwa, aż osiągnie ona naznaczony przez sobór trydencki wiek i staż zakonny. Zresztą to ostatnie prawo – jakkolwiek było dobrze znane i sama Magdalena przytoczy je kiedyś na poparcie swoich zastrzeżeń do Dulskiej – łamano podówczas dość często, zwłaszcza w wypadku pierwszych ksień i fundatorek. Złamano je i dla Dulskiej, co ustawia przytoczony tu na początku zarzut jej sekretarki Hoffmanówny we właściwym świetle.

Warto też dodać, że sama Magdalena nie uważała tego, co z nią zrobiono, za precedens do naśladowania. Nowicjat skłonna była raczej przedłużać swoim kandydatkom, a nie skracać; zaś naznaczając przełożone na nowe fundacje, posyłała je zawsze w randze tak zwanej starszej, czekając z ksieniowską konsekracją, aż dana siostra nabierze lat i doświadczenia.

Dalsze dzieje miały wykazać, że tak dla klasztoru chełmińskiego, jak i dla całego zakonu, wyjątek zrobiony dla Magdaleny był opatrznościowy; jej samej jednak byłoby chyba łatwiej, gdyby mogła iść normalną drogą. Prawa nie bywają ustanawiane bez przyczyny. Jeśli zaledwie dwudziestoczteroletnia osoba zaraz po skróconym nowicjacie zostaje przełożoną, ktoś musi ponieść koszty takiej anomalii. Normalnie tym kimś byłoby zgromadzenie; w tym wypadku miała nim być sama ksieni, co zresztą nie było i dla niej samej bez pożytku.

Zachowały się rozmyślania o Męce Pańskiej, których autorką jest najprawdopodobniej właśnie Magdalena. W tych rozmyślaniach znajdujemy znamienny zwrot o upartej zakonnicy, która nie zważa na „one częste łzy przełożonych swoich”. Magdalena, przystępując do swych zadań, miała wrodzoną energię i prawość, talenty organizacyjne, ogromną miłość Boga i ideałów zakonnych, jakiś zadziwiający charyzmat do odtwarzania z niczego ducha swojego zakonu – ale nie miała, jak się zdaje, wrodzonej znajomości ludzi ani taktu w postępowaniu z nimi; a nie zdążyła nabyć tych zalet przez doświadczenie. Toteż będzie się ich uczyła wśród wielu łez i cierpień przez całe lata, odczuwając boleśnie każde nowe nieporozumienie, a zwłaszcza każdy przejaw czyjejś złej woli, wobec którego stawała bezradna. Nie było jej łatwo zrozumieć, że ktoś może nie mieć jej własnej prawości – ani że mógłby nie podzielać jej zapatrywań! Były przecież tak oczywiste, jak prawdy katechizmowe…

Jak dalece Magdalenie były obce ambicje, urastające do rangi celów życiowych, zazdrość jako motyw postępowania i wszelkie tym podobne produkty ciemnych zakamarków ludzkiej duszy, świadczy wymownie fakt, że spisywana pod jej okiem i odzwierciedlająca jej poglądy kronika klasztoru chełmińskiego uważa za początek sporu między Chełmnem a Toruniem dopiero sprawę posagową Dulskiej w roku 1591! Widocznie ani ksieni, ani jej sekretarka pisząca kronikę, nie zdawały sobie sprawy, że otaczany tyloma troskami klasztor toruński od samego początku miał do Chełmna urazy, które potem wzrastały z każdej najbłahszej przyczyny. Przede wszystkim o sam fakt zwierzchnictwa ksieni chełmińskiej, owo słynne „powiadanie z Chełmna”. Ciekawe, że chociaż panny toruńskie miały w tej sprawie za sobą potrydenckie ustawodawstwo kościelne, które zabraniało rządów jednej ksieni nad kilkoma klasztorami, nigdy jednak tym prawem nie szermowały: jakby nie znały go wcale, jakby ich uczuciowy protest zbyt je absorbował, żeby zostawić im czas na wertowanie prawa… Tymczasem Magdalena, która nie bez słuszności uważała dotychczasową izolację poszczególnych klasztorów żeńskich za jedną z przyczyn ułatwiających ich upadek w trudnych czasach, pragnęła stworzyć scentralizowaną kongregację – pod swoim naturalnie przewodnictwem, bo czyim by innym? – która by zapobiegła na przyszłość ruinie. Były to czasy ogólnej centralizacji, czasy, w których Kuria Rzymska coraz to więcej spraw zastrzegała do rozsądzania sobie, i w których generał jezuitów – sztandarowego zakonu epoki – dysponował spisami wszystkich swych podwładnych i mógł w każdej chwili zadecydować o przeniesieniu któregokolwiek z nich z jednego końca świata na drugi. Tylko dla kobiet, w związku z zaostrzeniem praw o klauzurze, właśnie wtedy zamknęły się wszelkie podobne perspektywy. Ale Magdalena może nie znała jeszcze tego prawa, a może była przekonana, że uda się je cofnąć z racji niewątpliwych korzyści, jakie centralizacja przyniesie. Dziś trochę tak to wygląda, jakby walczyła, bezwiednie zresztą, o niezależność kobiety: a głównym jej wrogiem w tej walce okazało się warcholstwo innych kobiet.

Z początku wyglądało na to, że warunki same się domagają takiej centralizacji. Magdalena obejmując władzę miała w klasztorze jedenaście profesek chełmińskich (licząc w tym trzy stare eks-franciszkanki) oraz jedną toruńską: ostatnią tamtejszą zakonnicę. Natychmiast wyekspediowała do Torunia cztery z tych dwunastu, aby jak najlepiej obsadzić tamtejszy klasztor. Całą troskę o sprawy materialne i duchowe obu zgromadzeń wzięła na siebie, jak i wychowanie nowicjuszek, którymi potem miała obsadzić oba klasztory, czy także ewentualnie i inne, które by się do obsadzenia nadarzyły. Biskup Kostka pochwalił pomysł i wydał odpowiednie zarządzenia. Ale gromadka wysłana do Torunia i wzrastająca przez dopływ miejscowych powołań szybko zaczęła marzyć o niezależności i mieć żal do Magdaleny o wszystko, o co się tylko dało.

A więc o to, że pierwsze toruńskie nowicjuszki musiały odbyć nowicjat u niej, a nie w Toruniu; chociaż przecież w Toruniu nie miałby się kto nimi zająć. Potem o powołania, które liczniej i posażniej ściągały do Chełmna, co przypisano oczywiście intrygom Magdaleny, a nie sławie jej zmartwychwstałego klasztoru. A wreszcie – co było może najgłębszym i nie w pełni uświadomionym motywem – odegrał rolę klasowy kompleks, działający u większości torunianek. Jakkolwiek Matka Mortęska świadomie nie uznawała u siebie żadnych stanowych różnic, to jednak córki magnackich rodów z odległych krańców Polski wstępowały właśnie do niej, Toruń zaś obsadzony był częściowo przez córki okolicznej szlachty, ale głównie przez mieszczanki. Wystarczy zaś przeczytać, jak zaciekle procesowali się wówczas mieszczanie czy to ze szlachtą, czy z Kościołem o byle płot, a to w imię swoich – nie zawsze w danym wypadku poważnie zagrożonych – praw i wolności, żeby zrozumieć, co mogły czuć toruńskie panny wobec swojej nieproszonej zwierzchniczki i opiekunki.

Magdalena tego wszystkiego nie rozumiała. Dla niej zakonnica była zakonnicą i niczym więcej, bez względu na pochodzenie, posag czy miejsce wstąpienia. A celem zakonnicy była chwała Boża, a środkiem do tego było posłuszeństwo. Oczekiwała więc tego posłuszeństwa od innych – skoro tak się stało, że to ona była przełożoną – podobnie jak sama świadczyła je gorliwie wszelkim zwierzchnikom kościelnym.

Świat był prosty i życie było proste. Niestety ludzie okazali się skomplikowani.

Weźmy drobny zatarg – jeden z tych, które tylko zła wola mogła rozdmuchać do rangi czegoś, co się pamięta i zapisuje. W roku 1590 Magdalena pojechała do Warszawy do króla Zygmunta III z bardzo śmiałym zamiarem; chodziło mianowicie o skasowanie dekretu Stefana Batorego, który przysądził był mieszczanom toruńskim dobra tamtejszego pustego wtedy klasztoru. Wynik tej sprawy był więcej niż niepewny, bo stary wielki kanclerz Zamoyski wkładał cały swój zapał w gloryfikację pamięci zmarłego króla, a tym samym każdy, kto by któreś z rozporządzeń Batorego kwestionował, musiał go mieć za przeciwnika. Magdalena umiała jednak dotrzeć do kanclerza i zyskać go dla swojej sprawy. Prowadziła ją długo, z całą właściwą sobie energią i uporem, aż wreszcie nadszedł czas wręczenia odnośnej prośby na piśmie królowi. Dulska, już wtedy starsza toruńska, towarzyszyła Magdalenie w tej podróży, tak z tytułu swego urzędu w klasztorze, o który chodziło, jak i z racji prowadzonych równolegle, a zakończonych zresztą niepowodzeniem, starań o wypłacenie jej posagu przez ojca. Otóż kronika toruńska twierdzi, że owo pismo Magdalena wyrwała z ręki Dulskiej i zamiast niej wręczyła je królowi. Jakże łatwo możemy zrekonstruować tę scenę. Prośba była najprawdopodobniej podpisana przez obie, ale Magdalenie prowadzącej sprawę i wyższej rangą nie przyszło nawet do głowy, żeby jej „Zosia”, jej towarzyszka i ukochana wychowanka mogła mieć jakąkolwiek ambicję wysunięcia przy tej okazji swojej osoby. Przypuszczalnie dała jej dokument do niesienia, tak jak dałaby jej do niesienia brewiarz, po czym w stosownej chwili wzięła go z jej rąk; Dulska zaś, należąca do ludzi, którzy lubią zgadzać się z rozmówcą, zataiła swoje rozczarowanie przed Magdaleną, ale go nie zataiła przed niechętnymi Magdalenie toruniankami. Dla tych ostatnich zaś od „wzięła” do „wyrwała” droga była krótka.

Gdyby Magdalena mogła odgadnąć, jak bardzo Dulska pragnie wystąpić przed królem jako toruńska przełożona, wygłosiłaby jej egzortę o pokorze i naznaczyłaby jej jakąś pokutę, pewnie nie najmniejszą. Była z natury człowiekiem zasad. Lata całe trwała na przykład uparcie na stanowisku, że Dulska, jako profeska, nie ma prawa upominać się o swój posag, którym rozporządzają już tylko przełożeni, a za który – po wydostaniu go z trudem od rodziny – Magdalena wyposażyła toruński dom jezuitów. Zasada niewątpliwie słuszna. Ale najsłuszniejsza nawet zasada nie zawsze daje się zastosować i w najsłuszniejszej nawet sprawie ustępstwo daje czasem więcej niż wygranie w sądzie. Miłość miewa inne drogi niż sprawiedliwość. Kiedy się śledzi losy zakonnic, po wielekroć przerzucanych przez Magdalenę z klasztoru do klasztoru na coraz nowe fundacje, trudno się oprzeć wrażeniu, że rządziła ona apodyktycznie i wymagała od ludzi bardzo wiele, bo tyle, co i od siebie, nie licząc się z tym, że mogą być od niej słabsi. Prawda, miała za sobą zakonne prawo posłuszeństwa. Ale i tego prawa, powiedziałby ktoś doświadczeńszy, nie można egzekwować zawsze i wszędzie.

I tu, być może, dochodzimy do sedna sprawy i znajdujemy odpowiedź na pytanie, dlaczego Magdalena została z woli Bożej rzucona na tak trudne stanowisko tak bardzo bez przygotowania. Właśnie, na nim mogła słabość i małość ludzką, z jaką się miała zetknąć, przeżyć dogłębnie i bardzo boleśnie, gdy z niskich pobudek krzyżowano jej zamiary, gdy najniesłuszniej posądzano ją o złe intencje, gdy odpłacano się jej niewdzięcznością, przez co wszystko płynęły w Chełmnie „one częste łzy przełożonej” – a to chyba było potrzebne, żeby Magdalena poznała słabość ludzką i nauczyła się zajmować wobec niej stanowisko nie sędziego, ale dobrego pasterza. Pracy tej, którą w jej duszy zapoczątkowały intrygi torunianek, miało dokończyć znane widzenie, kiedy to Chrystus ukazał się jej niosąc na ręku ubłoconą owieczkę, a w niej rozpoznała panna ksieni swoją najtrudniejszą i niepoprawną podwładną, z którą nie chciała już mieć nic do czynienia. Wizja ta, jak się zdaje, była przełomowym momentem dla postawy Magdaleny wobec grzeszników. Nie mamy żadnych danych, żeby określić datę tego zdarzenia i osobę owej opornej profeski. Mamy natomiast możność dokładnie umiejscowić w czasie inny wypadek, zapewne wcześniejszy, kiedy to Chrystus kazał Magdalenie przyjąć do profesji nowicjuszkę, którą ona chciała już wydalić. Nowicjuszką tą była Jadwiga Piotrowska, późniejsza długoletnia przeorysza w Poznaniu, której profesja miała miejsce w roku 1611. Magdalena miała wtedy pięćdziesiąt sześć lat, z których trzydzieści dwa spędziła na przełożeństwie, a mimo to jeszcze trzeba było poskramiać jej surowość. Zdaje się więc, że ta walka w jej duszy toczyła się bardzo długo. Ale jakże to piękna była walka i jakie piękne zwycięstwo, bo Magdalena dokładała wszelkich sił, żeby stanąć po stronie Boga, a nie swojej natury. Ilekroć czy to wyraźne wskazanie Boże, czy głos sumienia uświadomił jej jakieś wykroczenie przeciw miłosierdziu, pokutowała i zadośćuczyniła, jak tylko mogła. Tak żebraczkę, którą raz odesłała z niczym, kazała potem odszukać i utrzymywała ją aż do śmierci. Zawsze zresztą umiała przyznawać się do winy, jej autentyczna pokora była dobrze znana otoczeniu; nic więc dziwnego, że dała się Bogu pokonać.

Żywot Magdaleny napisany przez jezuitę Brzechffę – i jak każdy żywot, oparty głównie na świadectwie ludzi, którzy ją znali pod koniec jej życia i przedstawili ją taką, jaką z ostatnich lat najlepiej zapamiętali – dużo mówi o jej łagodności i pokornym sposobie proszenia o wszystko. Przekazuje też ciekawy fakt, że nie chciała, chociaż widać ją o to proszono, wyznaczyć sama swojej następczyni. Tu już jest jak najdalsza od apodyktycznej postawy człowieka, który sam chce wszystko urządzić w przekonaniu, że tylko wtedy będzie dobrze. Zachowała się także nauka, której Magdalena udzieliła w roku 1628, a więc na trzy lata przed śmiercią, jakiejś nieznanej nam z imienia siostrze, widocznie piastującej w klasztorze ważny urząd, a którą owa siostra zapisała, nadając jej tytuł Do dobrego rządu inszych i spokojnego co zachować. Jest tam mowa o postawie służebnej, o pokorze i poczuwaniu się do odpowiedzialności za wszystko, co się w klasztorze dzieje (tu Magdalena powołuje się na odnośne ustępy Reguły); jest mowa o przejęciu się przykładem Salomona, który prosił Boga o mądrość potrzebną do rządzenia, i jest wreszcie długa zachęta do naśladowania miłości i łaskawości Chrystusa, aby każdy z ukontentowaniem ode mnie odszedł, tak z pokuty jako i ze strofowania mego. A dalej o miłości i dobroci dla tych najgorszych i najtrudniejszych, i o tym, jak je pocieszać po karze, choćby przez innych, jeśli się nie da osobiście. To znowu echo Reguły; ale całe to pouczenie jest czymś więcej niż zestawieniem i zacytowaniem paru tekstów biblijnych i monastycznych. To głos serca starej kobiety, która przez całe życie szukała dróg Bożych, aż je znalazła. Przepisy, które przytacza i komentuje, przeżyła głęboko i w pełni sobie przyswoiła.

Dotknęliśmy w tym szkicu – i to zaledwie pobieżnie – jednej strony życia Matki Mortęskiej; jest to właśnie ta strona, którą może nasunąć na myśl jej portret, znajdujący się w Żarnowcu. Przedstawia on twarz ściągniętą i surową, o ostrych, groźnych rysach. Nie można jednak zapominać, że ten portret robiony jest z maski pośmiertnej i ukazuje już tylko ciało Magdaleny, po odejściu duszy. Inaczej mówiąc, jest może wiernym portretem jej natury, ale zataja to, czego w niej dokonała Łaska.

Fragment książki Mniszki

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

Żródło: cspb.pl, 17

Autor: mj