Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Medialne antywzorce

Treść

Ewa Polak-Pałkiewicz W jaki sposób w obrazie telewizyjnym, zwłaszcza w serialach, ukazane jest życie polskich rodzin? Odpowiedź na to pytanie musi być połączona z refleksją nad całą "aparaturą", która została tu zainstalowana i użyta po mistrzowsku. Tym bowiem, czego z pewnością nie można odmówić autorom propagującym w telewizji pewien styl życia, jest profesjonalizm. Ludzie telewizji byli i są fachowcami od kształtowania pożądanego wizerunku Polaka, a zatem także pożądanego obrazu polskiej rodziny. Pożądanego przez tych, którym zależy na tym, byśmy stawali się "łatwiejsi". Nie tacy pryncypialni. Nie tak dogłębnie "tkwiący w starych schematach", w "przestarzałym" przywiązaniu do tradycyjnych ról. I niezależnie od tego, czy telewizją rządzą polityczni komisarze, wpływowe szare eminencje, przedstawiciele biznesu czy też ideowi propagatorzy "nowej wiary", którzy działają bezinteresownie, "dla sprawy" - efekt zawsze jest ten sam. Lecz prawdziwy kłopot z telewizją jest związany z przecenianiem jej znaczenia i rangi. Jej propozycje, trzecio- i czwartorzędnej jakości intelektualnej, znikomej wartości artystycznej, traktowane są często z przesadną powagą. Obraz telewizyjny "liczy się" - trochę na tej zasadzie, na jakiej przed stu laty "liczyło się" słowo drukowane, uznane za synonim mądrości, oświecenia. Nie dyskutowano z nim. Przyjmowano je z milczącym szacunkiem. Czy nie ujawniał się w ten sposób spadek po analfabetyzmie i braku dostępu do oświaty szerokich rzesz Polaków w okresie zaborów? I czy nie jest podobnie z przesadną estymą - w wielu rodzinach - wobec telewizji, która trafiła do Polski w bardzo szczególnym momencie naszej historii? Rytuał wieczorów z "dziennikiem" Niezasłużony "awans" telewizji w życiu polskiego społeczeństwa związany jest ze specyfiką czasów, w których zaistniała - na przełomie lat 50. i 60., w apogeum "rozwiniętego socjalizmu". Była ona wówczas postrzegana jako jedno z dóbr konsumpcyjnych, tak dotąd niedostępnych, kojarzonych z mitycznym szczęściem i dostatkiem życia na Zachodzie. Witano ją zatem z wdzięcznością, podejrzliwość wobec propagandy sączonej tu z większą subtelnością niż w prasie czy w programach radiowych ustępowała miejsca zaciekawieniu i sympatii. Obraz narzuca się łatwiej niż słowo, jest atrakcyjniejszy i trudniej wykrywa się w nim manipulację. Zmieniające się kadry, przyjemne wnętrza, dystyngowani panie i panowie o miłej powierzchowności, przyzwoicie ubrani, mówiący nie najgorszą polszczyzną (przypomnijmy sobie choćby Kabaret Starszych Panów), to wszystko dawało iluzję jakiegoś "lepszego świata", do którego telewizja wprowadzała znużonych szarzyzną życia obywateli PRL. Stąd zapewne takie przywiązanie części rodaków do pewnych telewizyjnych klimatów, stąd rodzinne zasiadanie do wieczornych "dzienników", śledzenie z zapartym tchem losów bohaterów takich arcydzieł propagandy jak "Czterej pancerni" czy "Stawka większa niż życie". (Trzeba też przyznać, że dość powszechne utożsamienie programu telewizyjnego z "kulturą" miało związek z wieloletnią działalnością Teatru Telewizji - prawdziwie zasłużonego dla kultury polskiej oraz niezłej jakości serialami historycznymi.) I tak telewizja doczekała się w naszym kraju niezasłużenie wysokiej rangi jako instytucja, która dawała bilet wstępu "na salony", a propagowane przez nią wzorce postaw - stylu bycia, mówienia, ubierania się - miały coraz większe wzięcie. Nie pogardziła tą atrakcją także część inteligencji, inaczej niż na Zachodzie, gdzie telewizja była i pozostała - poza renomowanymi programami publicystycznymi - rozrywką warstw najgorzej wykształconych i o najmniejszych potrzebach kulturalnych. A przecież atrakcyjność telewizji wynika właśnie z jej jarmarczności. Tak jak cała kultura masowa jest ona niczym innym jak przeniesieniem bardzo prostych, czasem wręcz prymitywnych form kultury ludowej, folkloru, widowiska w przestrzeń elektroniczną i dostarczenie ich do indywidualnych odbiorców, do zamkniętych dotąd - niejednokrotnie bardzo szczelnie - przed kontaktem z kulturą niższą domów rodzinnych. "Kupując" ją masowo, Polacy dali dowód, że zdołano ich odwieść od surowszych, przedwojennego jeszcze pochodzenia, kryteriów doboru strawy dla ducha. Stało się tak, jakby dobrze urodzona, wykształcona i posiadająca wysokie wymagania publiczność - powiedzmy XVI czy XVII wieku - przestała chodzić na przedstawienia operowe, a zaczęła namiętnie uczestniczyć w występach jarmarcznych trup wędrownych, gdzie piszczy się z uciechy na widok czerwonych nosów, przewracania się na scenie i walenia się po głowie. Kobieta taka jak trzeba Co więcej, gdy niepostrzeżenie sympatyczne bohaterki "Wojen domowych" i "Czterdziestolatków" zaczęły ustępować miejsca żującym gumę i posługującym się żargonem bussineswoman, "kobietom wyzwolonym", w serialach lat 90. i późniejszych - spora część kobiecej widowni zaakceptowała je jako "swoje". I kiedy "inżynierowie dusz" przekonali się, jak atrakcyjna jest taka nowoczesna i wyzwolona bohaterka dla Polek, zajętych swoimi pociechami, mężem i domem, przystąpili do istnego torpedowania kreacjami tego rodzaju całego obszaru, kojarzonego trafnie z bastionami tradycyjnej mentalności. Rolę, którą w czasach PRL spełniały pisma dla kobiet ("Przyjaciółka", "Kobieta i życie"), gdzie propagowano komunistyczny model rodziny - rozwody są na porządku dziennym, a aborcja oraz "pigułka" użytecznym "środkiem" regulowania liczby dzieci w ciasnych m2 i m3, zaś "trójkąt małżeński" jest czymś urozmaicającym życie biurowe i towarzyskie - przejęły ich nowoczesne wcielenia wzorowane na pismach zachodnich oraz seriale Telewizji Polskiej i pokrewnych ideowo telewizji prywatnych. Czas serialowego odurzenia Trzeba przyznać, że masowe przeżywanie przez Polki - mamy, babcie i nastolatki - perypetii rozwodzących się i samotnie wychowujących dzieci kobiet, niepozbawionych za to ambicji zawodowych, artystycznych, turystycznych i innych, w realiach "wolnej Polski" jest triumfem propagatorów rozpisanej na wiele wariantów, utworów i dyscyplin "moralności socjalistycznej", dziś prezentujących swoją tożsamość w barwach liberalizmu. Tak jak w czasach PRL, tak i dziś rodzina jest na celowniku. Najbardziej "kasowe" produkcje uderzają wulgarnością w opisie relacji między kobietą a mężczyzną; macierzyństwo, ojcostwo, wierność, dziewictwo, nierozerwalność małżeństwa traktowane są z ledwo maskowaną lub ostentacyjną pogardą. A jednak ten świat, a raczej półświatek, kusi i zniewala. Katolickie czasopisma, na szczęście nie wszystkie, drukują programy telewizyjne TVP i stacji komercyjnych, a porządne, chodzące do kościoła starsze panie raz na tydzień zakreślają na czerwono swoje ulubione pozycje z tej czarnej serii, niewinnie i czarująco zatytułowanych seriali, które kuszą i zniewalają pozorami prawdy, piękna i dobra. A ponadto ustalają i utrwalają antywzorce kobiecości i męskości. Rzecz znamienna, prawie wszystkie przygody bohaterek tych tasiemcowych produkcji i ich "partnerów" rozgrywają się w specyficznej sferze społecznej, którą specjaliści określają mianem "klasy średniej". Tutaj prawie nie ma mieszkanek wsi czy małych miast; urok tych filmów polegać ma na przekazywaniu szerokiej publiczności stylu życia przynależnego do dobrze sytuowanych i ruchliwych "obywateli świata", którzy nigdy nie mają kłopotów finansowych. Jest to dobrze przemyślana kreacja; takie powinno być "społeczeństwo przyszłości": zamożne, konsumujące bez ograniczeń, "bez zobowiązań", dla którego słowo "polskość" jest pustym dźwiękiem. Świat nieprzedstawiony Banał i trywialność, podlane sentymentalizmem, stanowią znak rozpoznawczy seriali, które spowijając niczym woal umysły różnej generacji kobiet w Polsce, pozostawiają wyraźny ślad - co nieuchronne - na życiu ich rodzin. Czy rzeczywiście fascynacja życiem postaci zajętych wyłącznie "nieszczęśliwą miłością", "samorealizacją" i fantomami nakręconej sztucznie konsumpcji, wykreowanych przez sprawnych menadżerów od tego, co powinno się w Polsce "nosić", musi być przypadłością setek tysięcy polskich babć, mam, a także córek, które czeka założenie własnej rodziny? Czy po latach, patrząc na archiwalne kadry z migawkami perypetii rozmaitych "Magd" i "Beat", powiedzą, że odnalazły się w losach tych postaci? Gdyby tak się stało, gdyby wzorce dostarczane przez współczesny jarmark z jego kultem pospolitości i trywialności, zagościły na trwale w wyobraźni Polaków i zrosły się z ich życiem, trzeba by niewyobrażalnie długiego czasu, by odbudowywać to, co zawsze było i jest podstawową tkanką życia państwa i narodu - rodzinności. Trzeba by znów, po wielu przegranych bataliach, w pogoni za "szczęściem" w "wolnych związkach", pomyśleć o tym, że nikt nigdy nie wymyślił dla człowieka nic bardziej uszczęśliwiającego niż dom, gdzie jest mama, tata, którzy się kochają i uczą kochać. Świat normalnych, ciepłych domów, gdzie zawsze ktoś na kogoś czeka, gdzie wszyscy się wspierają, gdzie toczy się prawdziwa walka o zbawienie własne i najbliższych, gdzie może mieć miejsce najprawdziwsza, oryginalna i przynosząca radość twórczość związana z wychowaniem dzieci, pozostaje w Polsce od roku 1945 "światem nieprzedstawionym". Nie stanowi atrakcyjnego scenariusza dla żadnego z producentów zajętych "przemeblowywaniem" głów Polaków tak, by małżeństwo nie kojarzyło się z wiernością, kobieta z matką, dziecko z bezpiecznymi ramionami rodziców. Polubić siebie Wpatrywanie się w bohaterów seriali i postrzeganie ich jako reprezentantów upragnionej sfery społecznej, w której chcielibyśmy się znaleźć, przynosi też ten efekt, że zaczynamy postrzegać swoje własne życie jako nudne i nijakie. Czujemy się mało warci i nieatrakcyjni. Przestajemy siebie samych lubić i szanować. Bohaterowie biurowych intryg i romansów wydają nam się o wiele bardziej mili, dobrze ubrani i dowcipni. To zaniżanie własnej wartości, nieustanne porównywanie siebie z kimś z "lepszym", "ciekawszym" - może z Zachodu, może z telewizji - jest wstydliwą chorobą wielu Polaków, których dzięki wytrwałej machinie niezmordowanej propagandy - niegdyś komunizmu, dziś antyrodzinności w mediach - udało się wbić w kompleksy. Odwieczna treść migających obrazków jest zawsze taka sama: Słuchaj, zapomnij o swoim życiu. Prawdziwe życie jest tutaj. Tu można kontemplować cudzą zdradę, zagryzając ją kanapką, a cudze "szczęście" smakować, wciąż w nowych wersjach, jak szampana z bąbelkami. Odłączenie się od tego wartkiego nurtu migających obrazków powinno więc wynikać z naszego chrześcijaństwa i patriotyzmu. Uzależnienie się od ich codziennej dawki powoduje bowiem zatracenie własnej tożsamości, a to odciska się fatalnym śladem na życiu narodu iS państwa jako całości. Nie można dla uspokojenia sumienia znosić na przykład "tylko części" codziennej kanonady niewybrednych drwin z rodzinności, tej jedynej dziś, ale za to unikalnej, broni Polaków. Odłączenie się od tego rodzaju przekazu medialnego może oznaczać powrót do polubienia samego siebie, uznania swojego życia za fascynujące, odzyskania chęci na twórcze przeżywanie codzienności. Prawdziwe życie jest tutaj, gdzie jestem ja i moi najbliżsi. Ono nie toczy się "gdzie indziej" - ani na korytarzach Woronicza, ani w wielkomiejskich dekoracjach telewizyjnego planu. "Nasz Dziennik" 2008-10-25

Autor: wa