Matka Polka z Witomina
Treść
Od października 1939 r. Gdynia nazywała się Gotenhafen i należała do Deutsches Reich - na mocy bezprawnego dekretu Hitlera, wcielającego miasto do państwa niemieckiego. Największe osiągnięcie gospodarcze Polski międzywojennej - miasto i port, "polska Kalifornia", jak pisano przed wojną - było teraz w języku propagandy okupanta "odwiecznym miastem niemieckim", "portem Gotów". Tak napisano na propagandowej hitlerowskiej fotografii, pokazującej, jak żołnierze Wehrmachtu zrywają z budynku Kapitanatu Portu w Gdyni polskiego orła. Do tego podpis: "Wszędzie, w starych niemieckich miastach, zrywa się polskie orły"... Ale te orły były jeszcze w sercach mieszkających tu Polaków. Oni pamiętali bohaterską obronę miasta we wrześniu i w październiku 1939 r., pamiętali wypędzenie kilkudziesięciu tysięcy jego polskich mieszkańców, wywożonych towarowymi wagonami w nieznane, z biletem ważnym w jedną stronę, z tobołkiem o maksymalnej wadze do 25 kg na osobę. Klucze kazano im zostawić w drzwiach, dom posprzątać dla przyszłych "właścicieli". Tych, którzy jako dzieci zapamiętali tamto wygnanie - na kilkuletnią poniewierkę i nędzne bytowanie w zrujnowanej wojną "Restpolen", tzw. Generalnej Guberni, wśród rodaków, którzy sami żyli w biedzie i w nieustannym zagrożeniu - trudno dziś wzruszyć tragedią statków "Wilhelm Gustloff", "Steuben" i "Goja", zatopionych przez sowieckie torpedy w styczniu 1945 r., z tysiącami ludzi na pokładach. Wyobraźnia nieuchronnie przypomina, że wśród tych ludzi byli także "właściciele" i "elektorat" Hitlera, których los w ten sposób pokarał. Byli niemieccy sąsiedzi Polaków, którzy na jesieni 1939 r., jako członkowie Selbstschutzu, strzelali do polskich "elementów przywódczych" podczas egzekucji w Piaśnicy, w Szpęgawsku i w niezliczonych miejscach na pomorskiej ziemi, głównie w lasach, gdzie na początku wojny Niemcy zamordowali około 60 tys. obywateli RP, mieszkańców Pomorza, uznanych za "niebezpiecznych dla zachowania niemczyzny". Nasza babcia Któregoś dnia zadzwonił telefon i usłyszałem słowa: "Proszę pana, czytamy w 'Naszym Dzienniku' o różnych bohaterach z przeszłości naszego Narodu i coraz częściej zastanawiamy się, czy nasza babcia, Stanisława Cyrson z Gdyni Witomina, nie powinna być także przypomniana Polakom? Nie była ważną osobą, o których się pisze na pierwszych stronach gazet. Była prostą kobietą, ale to, co zrobiła, wydaje nam się piękne i bohaterskie. Może ona też by zasługiwała na pamięć nie tylko najbliższej rodziny?". Jestem Polką W ten sposób poznałem piękną historię Stanisławy Cyrson (1892-1949), z domu Buksalewicz. Pochodziła z Wielkopolski. Wraz z mężem Wincentym (1883-1939), którego poznała w Westfalii, dokąd przybywało wielu Polaków w poszukiwaniu pracy, zamieszkała po ślubie w kaszubskiej wsi Witomino koło Gdyni, wówczas wsi! Z czasem Witomino stało się przedmieściem Gdyni, dziś jest niemal w centrum miasta! Ściągali tu ludzie z całego kraju. Polska budowała tu wielki port i miasto, z którego cały Naród był dumny. Poza tym jednak ludzie szukali tu po prostu pracy, o którą wtedy było bardzo trudno, a na wielkiej budowie zawsze można było coś znaleźć. Na świecie szalała recesja o niespotykanej wcześniej skali. Kryzys szybko dotarł do Polski, obciążonej wielkimi zniszczeniami wojennymi i wcześniejszą eksploatacją ziem polskich przez zaborców, niedoinwestowaniem niemal w każdej dziedzinie. Cyrsonom też żyło się ciężko, do wybuchu wojny urodziło im się pięcioro dzieci, które trzeba było wyżywić: Leon, Antoni (1914), Józef, Edmund (1919) i najmłodsza Monika (1925). Synowie byli pracowici, znaleźli zatrudnienie przy budowie portu, potem w samym porcie. Podczas okupacji uratowało ich to przed wcieleniem do Wehrmachtu. Byli dobrymi fachowcami, także Niemcy potrzebowali takich jak oni w porcie i w stoczni. Józef przedostał się do Anglii, pozostał tam także po wojnie, zginął podczas sztormu na kutrze rybackim w roku 1953. Pozostali przepracowali całą okupację w stoczni, na podstawie niemieckiego nakazu pracy. Mimo iż przymusowy zaciąg do Wehrmachtu - największe nieszczęście rodzin polskich z ziem Rzeczypospolitej wcielonych do Rzeszy w roku 1939 - nie dotknął synów Stanisławy i Wincentego (zmarł kilka miesięcy przed wybuchem wojny), to jednak położył się cieniem na całej rodzinie. Był rok 1941. Któregoś dnia Stanisława Cyrson wdała się w rozmowę z sąsiadką, która dobrowolnie podpisała volkslistę (zanim stała się ona praktycznie obowiązkowa na ziemiach wcielonych do Rzeszy). Sąsiadka szczyciła się tym, że jej syna powołano do Wehrmachtu. Stanisława odpowiedziała, że nie ma się czym chwalić. "Ja jestem Polką i dobrowolnie nie oddałabym moich synów do niemieckiego wojska". Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Sąsiadka doniosła na policję i pani Cyrsonowa została wezwana na przesłuchanie do gdyńskiej Schutzpolizei. Jeszcze można było uratować sytuację, ukorzyć się, wytłumaczyć, że to nieporozumienie, ale dzielna kobieta nie chciała stosować żadnych wybiegów. Po krzywdach, jakie Niemcy wyrządzili gdyńskim Polakom (egzekucje, masowe wypędzenia), uznała, że jakiekolwiek korzenie się i wyrzekanie się polskości byłoby poniżej jej godności. Zresztą, nienawidziła udawania, brzydziła się kłamstwem, była w swej prostocie i głębokiej wierze jednoznaczna i nieustępliwa w ważnych sprawach. "Tak" - powiedziała policjantowi. "Tak powiedziałam, bo jestem Polką i nie chciałabym, żeby moi synowie walczyli w niemieckim wojsku". Mamo, dla ciebie zrobimy wsz ystko... Została aresztowana. Dzieci były zgnębione i przerażone. Nie bały się o siebie. Bały się o swoją mamę. Wiedziały, jakie ma zasady, jak jest nieugięta. Najstarsi synowie, Leon i Antoni, poszli na Schupo. Byli tak zdeterminowani, że złożyli Niemcom ofertę godną heroizmu matki. Nie bacząc na niebezpieczeństwo i wbrew swoim głębokim przekonaniom, zadeklarowali, że jeśli matka zostanie uwolniona, dobrowolnie pójdą na front... Ta propozycja, choć złożona z miłości do matki, nie zrobiła na niemieckich policjantach wrażenia, została skwitowana kpinami, synowie Stanisławy zostali wygnani z komisariatu. Nie wiadomo było, co się teraz wydarzy, można się było spodziewać najgorszego. Antoni odwiedzał matkę, prosił, by przynajmniej udawała, że zmieniła swoje poglądy, ale ona - choć bardzo cierpiała z powodu tej sytuacji i była pełna obaw o rodzinę - pozostała nieugięta. W gdyńskim areszcie przesiedziała miesiąc, potem wywieziono ją do Konzentrationslager Ravensbrück. Ravensbrück Był największym niemieckim obozem zagłady dla kobiet, założonym już w roku 1939. Nieduża miejscowość w pobliżu miasta Fürstenberg, na północ od Berlina, niczym się przed wojną nie wyróżniała. Dziś jest synonimem zbrodni. Tu zabijano kobiety uznane za "wrogów III Rzeszy". Ponury obóz koncentracyjny miał liczne podobozy, przez które przeszło ponad 130 tys. kobiet z całego świata, wśród nich szczególnie dużo, bo aż 30 tys. Polek. Kobiety zabijano w egzekucjach, w komorach gazowych, upodlano je nieludzką pracą i podłym wyżywieniem, przeznaczonym dla "podludzi". Aż 92 tys. nie przeżyło obozu! Liczbę zamordowanych lub zamęczonych pracą Polek szacuje się na mniej więcej 17 tysięcy. Największą hańbą Ravensbrück, prosto z dna piekła, były "doświadczenia medyczne" (głównie zbrodnicze "operacje" kostne, mięśniowe, sterylizacje). Ich ofiarą padały w większości młode Polki. W tym piekle, jakby wbrew nadziei, Polki prowadziły tajną działalność, której celem było ratowanie poczucia godności, wiary i nadziei. Była to działalność kulturalna i tajne nauczanie. W obozie było wiele polskich nauczycielek, aresztowanych już we wrześniu 1939 r. jako "element szczególnie niebezpieczny dla umacniania niemczyzny"... Powstały tajne drużyny harcerskie, składano tajne przyrzeczenia! Kobiety cierpiały i słaniały się na nogach. Nie nadawały się do pracy w tych warunkach. Zresztą, przywieziono je tu nie po to, by pracowały, lecz by umierały... Najsłabsze wywożono do obozu w Bergen-Belsen koło Hanoweru. To był już w dosłownym znaczeniu obóz śmierci. Od roku 1944 kierowano do niego transporty ludzkich szkieletów, więźniów niezdolnych już do pracy z powodu wieku lub skrajnego wyczerpania. Tu ich uśmiercano. W sierpniu 1944 r. w Bergen-Belsen utworzono pod namiotami obóz dla umierających Polek. Ich groby pozostały tam do dziś. Przeżyłam Stanisława Cyrson okazała się twardsza od wielu innych kobiet, choć pod koniec wojny była już tak słaba, że groziło jej wywiezienie do Bergen-Belsen lub śmierć w Ravensbrück. Prześladowała ją myśl, że spalą ją w tym piekielnym miejscu i już nigdy nie zobaczy najbliższych. Największą udręką była nie praca, lecz koszmarne apele, podczas których stały przez wiele godzin na baczność. Jedynym celem tej "musztry" było dodatkowe upokorzenie więźniarek i naigrawanie się z ich fizycznej słabości. Niemcy znajdywali w tym jakąś szczególną satysfakcję, której Stanisława nie była w stanie zrozumieć. Jednak zaprawiona od młodości do ciężkiej pracy, uzbrojona w wiarę, która nie pozwalała umrzeć nadziei, nie tylko przeżyła chwile największych słabości, ale była też podporą dla innych więźniarek. Synowie, pracujący do końca okupacji w gdyńskiej stoczni, wysyłali matce paczki z żywnością - chlebem, smalcem i wszystkim, co udało im się zdobyć. Stanisława dzieliła się tym z innymi więźniarkami. W kwietniu 1945 r. obóz został wyzwolony przez Sowietów. Stanisława Cyrson, choć bardzo słaba fizycznie i udręczona na duszy, najszybciej jak było można w ówczesnych warunkach, wróciła do Gdyni, do rodziny. Początkowo nie zdawali sobie sprawy z tego, co ją w Niemczech spotkało. Dziwili się, że jak największego skarbu strzegła przywiezionego z Ravensbrück różańca, ulepionego z głodowych racji obozowego chleba. Dopiero teraz dopadły ją jednak na nowo wszystkie nieszczęścia, których była świadkiem. Dopóki była w obozie, pozostała twarda i nieugięta. Teraz w dwójnasób przeżywała wszystkie okrucieństwa, obcowała duchowo z pohańbionymi i zamordowanymi w Ravensbrück kobietami. Zaczęła mówić do siebie strzępami różnych języków, które zasłyszała w obozie, jakby chciała oddać hołd i zapamiętać na zawsze wszystkie cierpiące tam kobiety. Dzieci były zdruzgotane pogarszającym się ciągle stanem matki. Próbowały jej pomóc, ale ona umierała na ich oczach, jakby odchodziła do "swoich" z obozu. Choć miała niewiele ponad 50 lat i nie cierpiała na żadną konkretną chorobę, zaczynała tracić kontakt z realnym światem. Była ciągle w niemieckim piekle, rozumiał ją chyba tylko Pan Bóg. Niechętnie mówiła bliskim o tym, co widziała, jakby chciała im oszczędzić zła, jakby bała się o ich wiarę w ludzką szlachetność i dobro. Kochała swoje dzieci, patrzyła na nie z tkliwością, ale widać było, że jest już jakby nieobecna. Dzieci opiekowały się mamą troskliwie do samej śmierci. Stanisława Cyrson umarła w roku 1949, w wieku 57 lat. Została pochowana na cmentarzu Witomińskim - największej nekropolii Gdyni. "Czy nasza babcia była bohaterką?" Odpowiedź na to pytanie wnuków Stanisławy Cyrson pozostawiam Czytelnikom "Naszego Dziennika". Piotr Szubarczyk IPN Gdańsk "Nasz Dziennik" 2008-09-01
Autor: wa