Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Marzę o "Mazurku Dąbrowskiego"

Treść

Rozmowa z Markiem Plawgo, dwukrotnym brązowym medalistą lekkoatletycznych mistrzostw świata w Osace

Za Panem miesiące jak z bajki: wicemistrzostwo Europy, brąz mistrzostw świata, rekord Polski, wygrane prestiżowe mityngi. Aż trudno uwierzyć, że w kwietniu ubiegłego roku przechodził Pan w Goeteborgu kolejną operację, po której tak naprawdę nie było wiadomo, co będzie jutro.
- No tak, sporo było tych operacji, znaków zapytania, niewiadomych. Ale jak się okazało, ostatnie wyprowadziły mnie na prostą, dzięki nim mogłem przeżyć rok niemal jak z bajki. Wreszcie osiągałem wyniki, o których marzyłem od 2001 r., gdy po raz pierwszy pobiłem rekord Polski. Marzyłem to może nawet złe słowo - ja po prostu wiedziałem, że te rezultaty muszą przyjść, bo są naturalną koleją rzeczy. Skoro jako prawie jeszcze junior potrafiłem biegać 400 m przez płotki w czasie 48,16 s, to znaczyło, że cała kariera stoi przede mną otworem. Potem się okazało, że nie wszystko jest takie proste, jak by się mogło wydawać. Przeżyłem kilka trudnych lat, które były dla mnie prawdziwą lekcją pokory. Dzięki nim teraz jestem w tym miejscu i tak doceniam wszystkie sukcesy.

Odczuwa Pan satysfakcję, iż wreszcie zaczyna odbierać to, co przez te lata Pan utracił?
- Czuję satysfakcję, ale innego rodzaju. Robię bowiem dziś to, co robić powinienem. Nareszcie. Przez te chude lata zastanawiałem się często, czy rzeczywiście zdołam w sporcie spełnić swoje marzenia, plany i zrealizować ambicje, czy też będę wiecznie nieszczęśliwy, z pretensjami do samego siebie, że nic nie wygląda tak, jak mogło wyglądać. W tym roku karta się odwróciła i to dla mnie jest najważniejsze. Wiem, że dobrze zrobiłem, cierpliwie czekając na sukces.

To musiało niezwykle ciążyć - w 2001 r. świat o Panu usłyszał, wydawało się, że może Pan zdobyć wszystko i wszystko wygrać. Kolejne pięć lat zamiast medali przyniosło jednak nieustanne boje z problemami zdrowotnymi.
- Dziś staram się na to wszystko patrzeć pozytywnie. Nie zastanawiam się, ile mnie to kosztowało, ile musiałem poświęcić, ile straciłem. Jestem obecnie w szczytowym momencie swej kariery, ale nie byłby on możliwy, gdyby nie doświadczenia, które zbierałem podczas gorszych lat, gdyby nie pokora, której się nauczyłem. Lata walki z kontuzjami były zbieraniem kapitału, który miał zaprocentować później. Widać musiałem mocno dostać po głowie, by wyciągnąć właściwe wnioski i zacząć biegać tak, jak powinienem.

Co pomogło Panu przetrwać, gdy było pod górkę, nie szło, brakowało wyników?
- Na szczęście otaczało mnie spore grono życzliwych osób, które mówiły, że wciąż jestem młody, mam czas. I to była prawda. Dzięki temu mogłem patrzeć perspektywicznie, daleko do przodu. Wiedziałem, że jak się nie uda jeden, drugi czy nawet czwarty sezon, to wreszcie wszystko zacznie się odwracać. Optymistycznie nastroiły mnie igrzyska olimpijskie w Atenach. Miałem tam trzeci czas półfinałów, ostatecznie uplasowałem się na szóstej pozycji. Byłem jednak najmłodszym zawodnikiem finału, a zwycięzca miał tyle lat, ile ja będę miał w Pekinie. Powiedziałem sobie wówczas - przede mną cztery lata, to ogrom czasu, wiele mogę zdziałać, zebrać mnóstwo doświadczeń. Miałem świadomość, że kluczowy w kontekście przygotowań będzie ostatni rok przed igrzyskami. I już w 2004 r. ułożyłem plan, który zaczyna doskonale funkcjonować. Na drodze stanęły tylko problemy zdrowotne, ale ich akurat nie można było założyć. Musiałem zatem wszystkie dolegliwości wyleczyć, nauczyć się dbać o organizm i cały czas konsekwentnie to robię.

Jest Pan dziś innym człowiekiem, sportowcem niż sześć, cztery, a nawet dwa lata temu?
- Całkowicie innym. Często powtarzałem sobie, że gdybym miał zdrowie jak w latach 2001-2002 i dzisiejszą głowę, to dawno byłbym już mistrzem olimpijskim. Niestety, rzeczywistość była inna. Pierwsze sukcesy przyszły chyba nieco za wcześnie. Jako młody człowiek spodziewałem się, że już zawsze wszystko będzie takie łatwe i proste. A w sporcie nic takie nie jest, nic nie jest pewne. Musiałem przełknąć gorzką pigułkę i z każdej porażki, przeciwności, wyciągać wnioski. I dlatego jestem dziś zupełnie innym człowiekiem, bogatszym o doświadczenia będące moim największym atutem.

Nauczył się Pan wygrywać z samym sobą, ze swoimi słabościami?
- Tak, musiałem. I przyznam, że bardzo pomogła mi konkurencja, którą uprawiam. Bieg przez płotki jest przecież nieustanną walką z samym sobą. Biegamy po swoich torach, każdy z nas ma do zrobienia własną robotę, musi pokonać dziesięć płotków, pilnować rytmu między nimi i umieć zachować siły na ostry finisz. Klucz do sukcesu polega zatem na skupieniu się na sobie, pokonywaniu własnych przeszkód i przezwyciężeniu swoich słabości. Przez większą część roku trenujemy samotnie, musimy umieć wsłuchiwać się w swój organizm, pokonywać przeciwności. To jest świetna szkoła życia, która pomaga, gdy jest pod górkę.

Musi lubić Pan Osakę? Tam pierwszy raz pobił Pan przecież rekord Polski, wdarł się do światowej czołówki i po sześciu latach powrócił do niej w wielkim stylu.
- Owszem, czuję jakiś sentyment do tego miejsca. Kiedyś też pomyślałem sobie, że skoro już tam wygrywałem, to dlaczego miałbym tego nie powtórzyć. Co prawda po latach nie udało mi się ponownie stanąć na najwyższym stopniu podium, ale i tak trzecie miejsce było czymś fantastycznym, moim wielkim zwycięstwem. Lecz nie upatrywałbym źródeł sukcesu w miejscu, jednym, konkretnym stadionie - to byłoby zbyt proste. Ja po tych chudych latach czułem ogromną motywację, miałem w sobie bardzo dużo zapału i chęci. Tyle bowiem czekałem na sukces, tak długo mi nie wychodziło, że teraz wreszcie musiał przyjść mój czas. Pierwszy raz od dawna mogłem w spokoju i bez kontuzji przepracować cały okres przygotowawczy. Gdyby zatem nie wyszło - kto wie, czy nie zastanawiałbym się nad pewnymi zmianami, czy faktycznie sport to jest to, co powinienem robić. Na szczęście wszystko potoczyło się tak, że nie musiałem mieć podobnych wątpliwości.

Gdy jechał Pan do Osaki, medal był celem czy marzeniem?
- Powiem tak - podczas pierwszej części sezonu biegałem przeciętnie, nie osiągałem spodziewanych wyników. Mimo to wiedziałem, że w sporcie nie ma rzeczy pewnych, dlatego nie mogę przekreślać swoich szans na sukces. Zadanie było szalenie trudne, ale nie nierealne. Konkretnym celem był jednak awans do finału zapewniający mi spokojne przygotowania do igrzysk olimpijskich. Medal był marzeniem. Udało się je zrealizować.

Pana znakiem rozpoznawczym stał się w minionych miesiącach znakomity finisz - przyspiesza Pan niebywale na ostatnich metrach, wyprzedzając rywali. Taka taktyka, która przyniosła m.in. brąz w Osace, jest starannie planowana przed każdym biegiem?
- Nie, wynika z sytuacji na bieżni, charakterystyki rywali. Przychodzi mi się przecież potykać z zawodnikami mierzącymi 1,95 m wzrostu, ale i poniżej 1,75 m, ważącymi 20 kg więcej ode mnie i lżejszymi. Każdy z nich ma inną strukturę, cechy, atuty, inaczej się przygotowuje do zawodów, inaczej biega. To na pewno pięknie wygląda - przez większą część dystansu jestem z tyłu, w końcówce przyspieszam, mijam konkurentów i wpadam na metę przed nimi. Szczerze mówiąc... wcale nie planuję, aby wszystko tak wyglądało. Jest wręcz przeciwnie. Zazwyczaj chcę po około trzystu metrach, po ósmym płotku i tuż przed wyjściem na ostatnią prostą być w czołówce - aby mieć pewność, że biegnę po naprawdę fantastyczny wynik. Tymczasem przeciwnicy pędzą tak szybko na pierwszych trzystu metrach, że jest to praktycznie niemożliwe. Ale jest też druga strona medalu - na tym dystansie oni się tak wykańczają, słabną, że wówczas do głosu dochodzę ja i wygląda na to, iż dysponuję kapitalnym finiszem. A to do końca nie jest prawdą. Bieg na 400 m przez płotki jest fantastycznym dystansem: odległości między płotkami wynoszą 35 m i można je dokładnie pomierzyć. Okazuje się, że każda następna z tych przestrzeni jest pokonywana troszeczkę wolniej. I być może wydaje się, że ja niesamowicie finiszuję, a tymczasem po prostu najmniej zwalniam. Przeciwnicy tracą siły na morderczej wcześniejszej części dystansu, a ja ich mam jeszcze trochę w zanadrzu. To efekt doświadczenia, pewnej mądrości. Dzięki nim potrafię rozgrywać taktycznie biegi w sposób optymalny. Dodam jednak, że do żadnego nie podchodzę jako potencjalny zwycięzca. Moim celem jest pokonać dystans bez żadnych błędów, tak, jak to robię na treningu. Chcę po prostu wykonać to, co do mnie należy, w stu procentach. Nie skupiam się na tym, by pokonywać rywali, tylko płotki. Staram się być niewzruszony na to, co dzieje się dookoła i - jak widać - jest to dobra metoda. Gdy człowiek zacznie się rozglądać, patrzeć, co robią rywale, rozproszy się, łatwo może popełnić błąd. Bieg przez płotki jest konkurencją niezwykle techniczną, wymagającą ogromnej dokładności i staranności. I jeszcze jedno - gdy wychodzę na ostatnią prostą z jakąś stratą, nigdy nie wiem, czy uda mi się ją odrobić. Daję z siebie wszystko, ale nie mam gwarancji, czy rywale osłabną na tyle, abym ich wyprzedził. A dlaczego wygrywam? Dzięki walce i determinacji do ostatniego metra. Staram się z całych sił, mam gigantyczną motywację. Nie mam jednak pewności, bo ona może zgubić.

Czyli przez cały wręcz dystans skupia się Pan tylko i wyłącznie na swojej pracy, praktycznie nie zwracając uwagi na rywali?
- 400 m przez płotki to konkurencja sprinterska, osiągamy prędkości zbliżone do maksymalnych. W związku z tym nie ma możliwości, by w pewnym momencie przyspieszyć, kontrować, zwalniać, rozkładać tempo, czyli - najkrócej mówiąc - biegać z taktyką. Najważniejsze staje się zatem unikanie błędów, które płotki wręcz wymuszają. Trzeba na nie uważać, a przecież moje płotki znajdują się tylko na moim torze. Bieg jest też wielką próbą nerwów, charakteru; nierzadko walczymy przy 50-tysięcznej publiczności. Wygrywa zawodnik, który jest lepiej przygotowany nie tylko fizycznie, ale i mentalnie, który nie da się wyprowadzić z równowagi. Dlatego trzeba skupiać się na sobie, swoim torze, swoich przeszkodach, nie zwracać uwagi na to, co dzieje się dookoła.

Pamiętam, jak po ubiegłorocznych mistrzostwach Europy w Goeteborgu powiedział mi Pan, że wreszcie odzyskał radość biegania. Po ostatnim sezonie musi być ona podwójna?
- Tak, w Goeteborgu odzyskałem tę radość, by ją utracić na początku obecnego sezonu. W mistrzostwach Europy, które miały miejsce tuż po operacji, medal był bowiem spełnieniem jakiś głębszych marzeń. Teraz postawiłem przed sobą dużo wyższe cele, bo wiedziałem ile dałem z siebie podczas okresu przygotowawczego. Pierwszy raz od dawna byłem zdrowy, dzięki czemu zrobiłem nawet 120 proc. normy. Spodziewałem się biegania na poziomie rekordu Polski już na początku roku. Byłem przekonany, że pierwszy szczyt formy przyjdzie na Puchar Europy, szykowałem się na pojedynek z Periklísem Iakovákisem, który miał być rewanżem za mistrzostwa Europy. A tu się nie udało. Biegałem w granicach 48,80-48,90 s, czyli zbyt wolno, by zaspokoić swoje ambicje i zrealizować cele. I nie mogę powiedzieć, by to sprawiało mi radość. Odzyskałem ją dopiero na mistrzostwach świata. Szykując się do sztafety, byłem już zupełnie innym człowiekiem. Podczas rozgrzewki cieszyłem się każdym momentem i to było najwspanialszym dopingiem. Przecież gdy się robi coś z przyjemnością, to owoce są piękniejsze. Tego mi brakowało wcześniej i było moim atutem w drugiej części sezonu, gdy wygrywałem prawie wszystko, co było do wygrania.

Co było kluczem do tych wszystkich sukcesów?
- Przede wszystkim zmiana podejścia do treningu. Ta pokora, której musiałem się nauczyć, pozwoliła mi na wiele rzeczy spojrzeć z innej strony. Jako młody chłopak myślałem, że wystarczy tylko stanąć w blokach, ruszyć i zawsze będzie się wygrywało. Sukcesy pojawiły się szybko, długo mi się wydawało, że życie nie będzie zbyt skomplikowane. To było zgubne, potrzebowałem lat, by po prostu zmądrzeć. Kiedy dawniej obserwowałem Roberta Korzeniowskiego nawet sobie nie wyobrażałem, jak można mieć wszystko tak perfekcyjnie zaplanowane jak on. Jego podejście do treningów mnie przerażało, nie rozumiałem tego poświęcenia, oddania. Dziś już wiem, że na poziomie medalu mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich liczy się każdy najdrobniejszy niuans, wygrywa się takim właśnie planowaniem. Pomogła mi i Ania Jesień, gdy tylko patrzyłem, z jaką pasją i systematycznością pracuje. Ja w tym roku nie odpuściłem ani jednego treningu, miałem tylko trzy dni wolnego, gdy się przeziębiłem. Poza tym harowałem w pocie czoła, swoje obowiązki wykonałem ponad normę. I to był klucz do sukcesów: ta systematyczność i reorganizacja priorytetów.

Kiedy złamie Pan granicę 48 sekund?
- Jak przyjdzie czas (śmiech). Ciężko to planować, ale myślałem, że uda mi się już w minionym sezonie. Byłem w formie, nastawiałem się na mityngi w Azji. Niestety, kilka przeszkód stanęło mi na drodze i z planów nic nie wyszło. Podróż okazała się zbyt męcząca, sam złapałem lekkie przeziębienie, do tego nie sprzyjała mi pogoda. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Wiem dobrze, że jestem w stanie biegać poniżej 48 sekund, ale by to zrobić, muszę przejść od zera cały okres przygotowawczy. Z taką samą determinacją, jak to zrobiłem w tym roku.

Co musi Pan zatem poprawić, by ta bariera pękła?
- Przede wszystkim szybkość i wytrzymałość w biegu płaskim. W roku 2002 czy 2003 osiągałem rekordy życiowe, do których teraz nie byłem w stanie nawet się zbliżyć. Wpierw przeszkadzały mi problemy ze zdrowiem, potem skupiłem się wyłącznie na płotkach. W tym roku pobiegłem 400 m najwolniej od czasów juniora, a myśląc o poprawie czasów w mojej koronnej konkurencji, muszę zejść poniżej 45,5 sekund. Muszę też poprawić pracę szybkościową, którą w tym roku nieco odpuściłem. Odczuwałem jej brak, nie ukrywam, szczególnie w pierwszej części sezonu, gdy po 200 m zwykle bardzo odstawałem od czołówki i musiałem nadrabiać końcówką. Trzeba to zmienić, by po 300 m nie odskakiwali mi nawet najlepsi.

Zaostrzył Pan sobie apetyt na olimpijski medal?
- Jak najbardziej. Pewne rzeczy stały się bardziej realne, zatem łatwiej myśleć i marzyć o czymś, co wydaje się być w zasięgu ręki. Nikt oczywiście niczego za darmo nie rozda, szczególnie na igrzyskach, ale mocna wiara na pewno może pomóc.

Co więc jest celem na Pekin, a co marzeniem?
- Celem będzie powtórzenie wyniku z Osaki, czyli zdobycie medalu. Wychodząc na każdy trening, będę o tym myślał. A marzeniem - wysłuchanie "Mazurka Dąbrowskiego". Przyznam szczerze, że stanie na podium i wysłuchiwanie innego hymnu wcale nie jest wielką przyjemnością. Owszem, człowiek wie, że jest w najlepszej trójce, że osiągnął sukces, ale jednak nie odczuwa tych emocji, jakie towarzyszą "Mazurkowi Dąbrowskiego". Co zrobić, by to marzenie spełnić? Sukcesywnie realizować ten plan, który ostatnio wprowadziłem w życie z drobnymi korektami w postaci elementów szybkościowych. Poza tym powinienem zapomnieć o sukcesie w Osace. Nie mogę się bowiem oglądać wstecz. Na przyszłoroczne wyniki muszę pracować całkowicie od zera. Owszem, mam komfort psychiczny, wiem, że stać mnie na wiele, ale nic poza tym. To, co wytrenowałem przed Osaką, nie pomoże mi w Pekinie. Mam przy tym świadomość, że marząc o medalu olimpijskim, będę musiał przelać na treningu więcej potu i pracować z jeszcze większą determinacją.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2007-10-31

Autor: wa

Tagi: marek plawgo