Małysz w poszukiwaniu skrzydeł
Treść
Podczas gdy inni zachwycali się walką o zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni, my przeżywaliśmy i przeżywamy załamanie się formy Adama Małysza, zastanawiając się, czy nasz wspaniały i utytułowany reprezentant zdoła jeszcze wrócić na szczyt, rywalizować jak równy z najlepszymi i zachowa szansę na realizację ostatniego ze swych wielkich sportowych planów. Na razie prostej odpowiedzi nie ma, jednak wbrew sceptykom czas mistrza z Wisły nie dobiegł jeszcze końca. Wczoraj udał się na treningi do Lahti, szukając porady u byłego szkoleniowca kadry, Fina Hannu Lepistoe.
Kiedy w marcu 2007 roku Małysz w wielkim stylu wygrywał trzy konkursy na skoczni mamuciej w Planicy i po raz czwarty podnosił do góry Kryształową Kulę za triumf w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, nikt nie przypuszczał, iż były to ostatnie wielkie sukcesy naszego reprezentanta. Aż trudno w to uwierzyć, ale od tego czasu ani razu nie stanął na podium pucharowych zawodów, w kilku w ogóle nie zakwalifikował się do finałowych serii. Równał w dół i nikt nie potrafił znaleźć przyczyny takiego stanu rzeczy i odpowiedniej recepty. W poprzednim sezonie miotał się rutynowany fiński szkoleniowiec, Hannu Lepistoe. Odkrywca talentu Mattego Nykaenena potrafił jednak przyznać się do błędu popełnionego pod koniec okresu przygotowawczego, który - jego zdaniem - miał Małyszowi odebrać błysk. Niestety, ta diagnoza nie pociągnęła za sobą właściwych metod leczniczych, mimo to Orzeł z Wisły brał udział w zawodach do końca sezonu. Następca Fina, jego były asystent Łukasz Kruczek, wniósł powiew nadziei. Obiecał naprawę Małysza, ten swojemu byłemu koledze z narodowej drużyny uwierzył. Czy dziś wciąż mu ufa, skoro kryzys się pogłębia, a obiecanych wyników nie ma?
Tak naprawdę Małysz mógłby już nie skakać, odłożyć narty na półkę i z wygodnego fotela przyglądać się rywalizacji innych bez stresu, presji, zbytnich emocji. Lata sukcesów pozwoliły mu osiągnąć finansową stabilizację, "emerytura" nie oznaczałaby wcale braku kontraktów reklamowych, a poza tym jest on sportowcem spełnionym. Ma na koncie sukcesy historyczne, wyjątkowe, rekordowe, jest już legendą swej dyscypliny, jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym zawodnikiem w dziejach. Do pełni szczęścia brakuje mu jednak jednego małego szczegółu - złotego medalu olimpijskiego. Był mistrzem świata, cztery razy sięgnął po Kryształową Kulę, wygrał Turniej Czterech Skoczni, zdobył srebrny i brązowy krążek igrzysk w Salt Lake City. Ma już wszystko, poza tym jednym, wymarzonym, wyśnionym sukcesem. I dążenie do niego Małysza napędza, jest motywacją do ciężkiej i mozolnej pracy, znoszenia dalszych wyrzeczeń i zapewne też upokorzeń, takich jak 37. miejsce w niedawnym konkursie w Garmisch-Partenkirchen. Orzeł z Wisły chce na zakończenie kariery raz jeszcze błysnąć w Vancouver, uzupełnić tam kolekcję trofeów. W obecnej formie wydaje się to nierealne, ale za rok wcale tak być nie musi.
Dlaczego? Bo Małysz wciąż jest wielkim zawodnikiem, perfekcjonistą w każdym calu. Skakanie nadal go bawi, jest jego pasją, źródłem radości, frajdy. Pewnie nie takie jak w Garmisch-Partenkirchen, ale przecież może i musi być lepiej. Zawodnik wbrew pozorom jest dobrze przygotowany do sezonu, czego dowodzą wszelkie testy i badania, ma "moc", popełnia jednak błędy techniczne, które powodują, że skacze o kilkanaście metrów krócej od najlepszych. Patrząc z tej perspektywy, wycofanie go z Turnieju Czterech Skoczni było decyzją słuszną, szkoda tylko, że stało się to tak późno. W tym momencie naszego mistrza mogą naprawić tylko spokojne treningi, podczas których wyeliminuje błędy i utrwali nowe, dobre nawyki. Czasu jednak nie ma zbyt dużo, to problem. Już w przyszły weekend rozegrane zostaną przecież konkursy PŚ na Wielkiej Krokwi w Zakopanem, trudno je sobie wyobrazić bez udziału Małysza, a przydałaby mu się dwu-, nawet trzytygodniowa przerwa w startach. Pucharowy sezon już przegrał, ale wciąż może powalczyć na mistrzostwach świata w Libercu, będących istotnym przystankiem przed Vancouver.
W całej tej trudnej sytuacji ważne jest zachowanie samego zawodnika. Małysz nie lamentuje, nie wylewa żalów, nie obraża się na cały świat (a bądźmy szczerzy - przeżywanie upokorzenia niegodne jest sportowej klasy, gdyby w pewnym momencie rzucił narty w kąt, można by było to zrozumieć), tylko prosi o spokój i uparcie trenuje. Inna sprawa, czy ma odpowiednie wsparcie. Jest wielkim skoczkiem, ale sam sobie nie pomoże, nie znajdzie wyjścia z kryzysu. Potrzebuje dziś autorytetu, trenera, który przekona go w pełni do swych metod, a co najważniejsze - będzie umiał kryzys przezwyciężyć. Czy Kruczek takim jest? Czy też okaże się brutalnie, że za szybko został wysłany na szerokie wody? Co w takiej sytuacji?
Małysz nie ma czasu. Musi szybko wrócić do formy, nie może czekać kilka lat, jak jego przyjaciel Martin Schmitt. Niemiec, wracając do światowej czołówki, wielu polskich kibiców napełnił nadzieją, że podobnie stanie się i z Orłem z Wisły, ale przyglądając się jego historii, aż tak optymistycznie już nie jest. Martin dołował od sezonu 2002/2003, dopiero teraz odzyskał błysk. Małysz musi to uczynić błyskawicznie, a ma za sobą półtora roku bez sukcesów. Dużo - niestety.
Wszyscy chcielibyśmy, by nasz wspaniały skoczek znów skakał swobodnie i pięknie, bo na ten złoty olimpijski medal po prostu zasługuje. Wciąż może to osiągnąć, to pewne, wiek nie jest przeszkodą, bo po trzydziestce też można myśleć o sukcesach, co pokazują przykłady wielkich ostatnich lat, Niemca Jensa Weissfloga i Fina Janne Ahonena.
Na razie Małysz szuka pomocy u Lepistoe. Wczoraj udał się do Lahti, gdzie przez kilka dni będzie próbował znaleźć sposób na wyjście z kryzysu. Jak zarzekają się władze Polskiego Związku Narciarskiego, nie jest to wyraz dezaprobaty dla metod i podważania autorytetu Kruczka. Sam trener też się zresztą do Finlandii udaje...
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-01-07
Autor: wa