Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Łzy otarte, została radość

Treść

Rozmowa z biatlonistką Weroniką Nowakowską, piątą zawodniczką olimpijskiego biegu indywidualnego
Jakie wspomnienia wywiozła Pani z Vancouver, a raczej z Whistler, gdzie odbywała się rywalizacja biatlonistów?
- Bardzo dobre. Co prawda po sztafecie wszystkie miałyśmy w oczach łzy, ale już je otarłyśmy. Szkoda, że nie udało się w tej właśnie konkurencji zająć wysokiego miejsca, lecz mówi się: trudno. Widocznie tak miało być. Powoli zaczynam już myśleć o kolejnych igrzyskach i zastanawiać się, co trzeba zrobić, by zrealizować na nich swoje marzenia.
Przecież dopiero zakończyła Pani zmagania w Vancouver, nie za wcześnie wybiegać myślą do Soczi?
- Oczywiście, lecz trzeba wyznaczać sobie nowe cele. Cztery lata to z jednej strony dużo, ale przelecą bardzo szybko i lada moment będziemy w Soczi. Życie sportowca mija błyskawicznie.
Przed wylotem do Kanady piąte miejsce w biegu indywidualnym wzięłaby Pani w ciemno?
- W zawodach Pucharu Świata biegałam na poziomie dziesiątego miejsca, ale dyskwalifikowało mnie fatalne strzelanie. Musiałam coś z nim zrobić i chyba się udało. Podczas igrzysk z tym akurat elementem nie miałam większych problemów, w biegu indywidualnym pomyliłam się tylko raz i zaowocowało to piątym miejscem. Czy wzięłabym je w ciemno? Chyba tak.
Z drugiej strony ten jeden niecelny strzał pozbawił Panią medalu.
- Po powrocie z Kanady miałam okazję obejrzeć ten bieg na wideo i zrobiło mi się przykro. Uświadomiłam sobie, jak blisko byłam pełni szczęścia, ale nie mam zamiaru rozpaczać, rwać włosów z głowy. To nie w moim stylu. Piąta lokata była znakomita, ten niefortunny strzał nie umniejsza mojej radości.
Liczy Pani na to, że te igrzyska, tak udane, będą przełomowym momentem w Pani karierze?
- Przekonamy się, bardzo bym chciała. Na razie cieszę się, że nasza cała grupa jest pozytywnie odbierana przez kibiców i media, dało się to odczuć i w Kanadzie, i już w kraju. Ja mam swoje cele i marzenia, będę robić wszystko, by je zrealizować. Przychylność i sympatia opinii publicznej mogą tylko pomóc i uskrzydlić.
Te cele, te marzenia sięgają olimpijskiego medalu?
- Każdy sportowiec o nim myśli, ja również. Jeśli zdrowie pozwoli i będę mądrze trenować, to kto wie, może się uda, może w tej upragnionej sztafecie. Wiem jednak, że na medal składa się mnóstwo czynników, których nie można zaniedbać. To odpowiedni sprzęt, miejsca do trenowania, ekipa. Na najwyższym poziomie o sukcesie decydują niuanse. Jestem młodą zawodniczką, rywalki mają nade mną przewagę doświadczenia, bezcennego kapitału. Cały czas muszę też budować charakter i psychikę, by wjeżdżając na ostatnie strzelanie, nie czuć ogromnego stresu, tylko robić swoje w spokoju, perfekcyjnie. To klucz do sukcesów, być może olimpijskiego medalu.
Biatloniści często powtarzają, że kochają tę dyscyplinę za jej nieprzewidywalność. Pani również?
- Tak, tak, podpisuję się pod tym zdaniem. Fakt, że nigdy nie wiadomo, jak bieg się zakończy, jest ekscytujący, mały podmuch wiatru jest w stanie odwrócić losy rywalizacji do góry nogami. Lubię też wysiłek, lubię strzelać. Mimo wszystko (śmiech). Biatlon jest wyzwaniem, to trudny sport, w którym nieustannie coś się dzieje. Jeśli nie pracujemy nad strzelaniem, uzupełniamy elementy siły i wytrzymałości, czyli zajmujemy się biegiem. I tak na okrągło.
Ale biatlon jest też konkurencją wytrzymałościową, w której na sukcesy często czeka się latami. Ma Pani w sobie cierpliwość, która pozwoli wytrwać?
- Jestem niepoprawną optymistką i mam w sobie wielką wolę walki, zatem muszę odpowiedzieć twierdząco. Staram się zatem być cierpliwa, choć z drugiej strony nie jest to do końca zgodne z moim charakterem, bo należę raczej do osób niepokornych i chcących wszystkiego już, natychmiast (śmiech). Ujarzmiam jednak tę stronę swojej osobowości i cierpliwie czekam na swoje. Wiem bowiem, że to częsta droga biatlonisty. Często rozmawiamy w gronie zawodników i ci bardziej doświadczeni opowiadają o szlaku, jaki musieli przebyć, by w końcu stanąć na podium Pucharu Świata czy mistrzowskich zawodów. Dobrym przykładem jest choćby historia Tomasza Sikory, który w młodym wieku został mistrzem świata, a potem długo musiał czekać na kolejny sukces. Przez moment zastanawiał się nawet, czy nie zakończyć kariery, wytrwał i zdobył potem olimpijski medal. Każdy z nas przeżywa takie momenty zwątpienia, ja także miałam okres, kiedy nie otrzymywałam stypendium i nie wiedziałam, czy uprawianie sportu ma w ogóle sens, czy sobie poradzę. Każdy z nas ma w sobie chęć zwyciężania, każdy trenuje, by wygrywać, a miejsca na podium są tylko trzy. W profesjonalnym sporcie trzeba wszystko postawić na jedną kartę.
A i to nie gwarantuje sukcesów.
- Na igrzyska pojechałyśmy w pięć osób, mogły startować tylko cztery dziewczyny. Paulina Bobak pozostała rezerwową, choć cały czas marzyła o tym, by pojawić się na olimpijskich trasach. W pewnym momencie powiedziała załamana: "Ale ja trenuję nie mniej od was, dlaczego?". To były niezwykle bolesne słowa, każda z nas wiedziała, co musi odczuwać Paulina. Sport jest piękny, ale bywa też bolesny. Dramatyczny.
Panią dużo kosztowało zdobycie olimpijskiego paszportu?
- Życie sportowca to ogólnie ciągła gonitwa, wieczny brak czasu dla rodziny, przyjaciół, samych siebie. Ja niebawem wychodzę za mąż, a z narzeczonym przebywam rzadko. Bardzo rzadko. To ogromne wyrzeczenie dla nas obojga. Trudno pogodzić sport z edukacją, a chcemy studiować i rozwijać się w innych kierunkach. Poza Polską, na zgrupowaniach i zawodach, przebywamy ponad 260 dni w roku. Niedawno rozmawiałam z Justyną Kowalczyk i stwierdziłyśmy, że ludzie bardzo często siedzą w ciepłych paputkach i z pilotem w ręku oglądają zawody przez kilka minut, a potem klikają na klawiaturze i wypisują w internecie komentarze typu: "Po co ten pojechał na igrzyska, po co tamten". Łatwo krytykować, a przecież ten ostatni często pracuje tak samo jak pierwszy, też poświęca zdrowie, rodzinę, nerwy. Mnie nikt nie powie za 10 lat: "A teraz, Weroniczko, cofniemy czas, żebyś mogła przeżyć sobie młodość tak, jak przeżywają ją inni". Moją codziennością są odciski po treningach, a nie zabawa na dyskotece. Ale nie żałuję.
Wiele wskazuje na to, że po tym sezonie z kadrą pożegna się trenerka Nadia Biłowa. Myśli Pani o tym z lękiem, niepewnością?
- Odpowiem szczerze, że staram się te myśli odpychać, choć krążą po głowie. Nie sztuką jest zrezygnować z trenerów, fundamentem, podstawą jest znalezienie następców. W Polsce nie mamy niestety szkoleniowców na światowym poziomie, na wybitnego fachowca z zagranicy może zabraknąć pieniędzy. Nie wiem, co się stanie. Tak, odczuwam lęk, ale dopóki sezon się nie skończy, koncentruję się na kolejnych startach.
Wierzy Pani jeszcze, że trenerka może pozostać na swoim stanowisku?
- Cokolwiek zdecyduje, uszanuję to. Praca trenera jest zajęciem niesamowicie stresującym, rozumiem zmęczenie, być może potrzebuje chwili odpoczynku. Wiem tylko, że pod jej okiem uczyniłam niesamowite postępy, z każdym rokiem staję się coraz lepszą zawodniczką. A o to chyba chodzi.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-03-04

Autor: jc