Lupa, czyli największy bubel
Treść
Ponad siedmiogodzinne przedstawienie Krystiana Lupy "Factory 2" to - jak mówią małolaty - nuda na maksa. Aż rok (!) pracował on nad wyprodukowaniem tej miernoty, by potem katować ludzi jej oglądaniem. Pycha to czy głupota reżysera? Jak zrozumieć rozwleczenie takiego "nic" do wielu godzin, za które widz musi płacić wysoką cenę biletu? A mimo tejże ceny jednak wychodzi w trakcie przedstawienia, bo ma serdecznie dość obscenów, manifestu homoseksualizmu, dewiacji, ćpunów, golizny, rynsztokowych wulgaryzmów, ekshibicjonizmu różnej proweniencji i tego bezzasadnego snucia się aktorów po scenie, właściwie bez ról.
Ale ów rok przygotowań spektaklu należy także mierzyć wydawaniem publicznych pieniędzy na powstanie czegoś, co w efekcie kwalifikuje się tylko na śmietnik. Zadowolenie może przynosić tylko samemu reżyserowi z upojeniem pewnie przyglądającemu się porozbieranym golasom (tak myślę, skoro w każdym swoim spektaklu odziera do skóry aktorów). Naturalizm aż do bólu. Tylko że scena rządzi się określonymi prawami zawartymi w formule dramaturgicznej. Kiedy się burzy te prawa i ustawia się prywatnie aktorów na scenie, trzeba w te puste miejsca coś twórczego zaproponować. W "Factory 2" Krystian Lupa niczego twórczego nie zaproponował. Próbował opowiedzieć historię z lat sześćdziesiątych Andy'ego Warhola, twórcy nurtu w sztuce zwanego pop-artem, poprzez puszczone luzem scenki improwizowane.
U Krystiana Lupy Andy Warhol (gra go ulubiony aktor reżysera, Piotr Skiba) przypomina niedorozwiniętego umysłowo kurdupla. Upozowany zewnętrznie na Warhola (ciemne okulary słoneczne i biała peruka) porusza się niemrawo po scenie, a każde (rzadko) wypowiedziane słowo to dlań nieopisany wręcz wysiłek umysłowy. Widz zastanawia się, jak to możliwe, by taki niedorozwinięty kretyn mógł stać się guru nowojorskiej bohemy lat sześćdziesiątych. Nie uważam Andy'ego Warhola za wielkiego, ba, nawet za średniego artystę, to raczej bardzo sprytny hochsztapler, ale niepozbawiony jednak inteligencji. Takiej, powiedziałabym, biznesowej inteligencji. Zorientował się, iż między sztuką a reklamą istnieje wolna, niezagospodarowana dotąd przestrzeń. Podniósł więc dziedzinę reklamy do rangi sztuki, umieszczając w swoich filmikach, na płótnach, plakatach itp. przedmioty codziennego użytku. Reklamował tym samym pewne firmy, zyskując przy tym niemałe dochody. Stworzył nurt, w ramach którego właściwie wszystko mogło być sztuką. Dlatego mówi się o nim, że wprowadził sztukę na inne tory, zaproponował inne spojrzenie na nią. Jest taka scena w spektaklu Lupy, gdzie przypadkowo rzucony na podłogę przez Vivę (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) czerwony płaszcz Warhol - Skiba natychmiast fotografuje, traktując rzecz jako - pożal się, Boże - dzieło sztuki.
Wykorzystana przez Warhola słynna puszka zupy pomidorowej (od której rozpoczęła się jego kariera artystyczna, nagłośnienie w mediach nazwiska) to typowy przykład owej nobilitacji reklamy. W jego nowojorskiej pracowni umieszczonej w dużej, pofabrycznej przestrzeni, którą nazwał factory, zbierali się rozmaici tzw. artyści eksperymentujący: aktorzy, malarze, reżyserzy, słowem - bohema klasy "B" albo i nawet "C". Niby taki manifest przeciw mieszczańskiemu pojmowaniu sztuki. Bardzo szybko zrobiła się moda na Warhola, a wraz z nią na snobizm bycia w grupie artystycznej Warhola, który w ciągu jednego dnia mógł wykreować kogoś na gwiazdę, a raczej na gwiazdkę, nierzadko poprzez jej udział w filmach pornograficznych, które sam produkował. Jednak żywot gwiazdki zazwyczaj bywał krótki, najczęściej z powodu przedawkowania narkotyków, alkoholu czy popełnienia samobójstwa. Sam Warhol żył długo, jak na taki styl życia, bo aż 59 lat. Jeśli zaś idzie o faktyczną spuściznę artystyczną po nim, to największą jej część stanowi legenda skandalizującego artysty, natomiast wymierność stricte artystyczna jego - powiedzmy - dzieł, budzi jedynie wątpliwości.
Dlaczego Krystian Lupa sięgnął po tę postać, trudno się domyślić z samego przedstawienia. Andy Warhol grany przez Piotra Skibę jest zupełnie nijaki, gdyby go nie było fizycznie na scenie, nawet nie zauważylibyśmy tego. Niby jest guru, ale nie ma po temu żadnego uzasadnienia ani w tym, co robi, ani w tym, co mówi. Aktorzy siedzą na kanapie, chodzą, stoją, patrzą na zawieszony nad sceną ekran, gdzie idą filmy kręcone na bieżąco. Widz zatem ma podwójność tego samego obrazu. Jakby nie dość było tego, co na scenie, to reżyser jeszcze dodatkowo katuje widownię, każąc jej oglądać to samo na ekranie. Choć od czasu do czasu w filmie są też inne sceny, na przykład długie, bardzo długie ujęcie, w którym kamera prezentuje nagiego Piotra Skibę tak, aby widz nie uronił żadnego detalu. I ten obrazek trwa chyba ponad dwadzieścia minut. Jaki jest cel tej prezentacji? Nie mam zielonego pojęcia. Tak samo nie wiem, czemu mają służyć intymne sceny dwóch pań wyraźnie mających się ku sobie. Takich obrazków bez celu jest tutaj cała masa. Czymś wszak trzeba było wypełnić te ponad siedem godzin "akcji".
Brak myśli, brak formy, brak aktorstwa, o braku gustu estetycznego już nie wspomnę. Zastanawiam się, co chciał Lupa udowodnić tą miernotą. Że potrafi wyjść poza formę teatralną? To potrafi przecież każdy amator. Że potrafi odsłonić się i pozwolić sobie na autoironię wobec samego siebie (bo można by spekulować, iż w postaci Warhola próbował w pewnym sensie zakpić z siebie)? Ale to tylko fałszywka nieudolnie zresztą wykreowana i obliczona na pianie z zachwytu medialnych akolitów Lupy. I rzeczywiście, akolici pieją, co jeszcze bardziej przygnębia, bo nikt nie ma odwagi powiedzieć Lupie, że to, co obecnie robi, jest nic niewarte. Może tylko zaspokaja jakieś zachcianki pozaartystyczne samego reżysera. Jak widać, nadal obowiązuje niegdyś przypięty Krystianowi Lupie awans na guru. A guru - jak wiadomo - wolno wszystko.
Temida Stankiewicz-Podhorecka
"Factory 2" scen., reż., scen. Krystian Lupa, kost. Piotr Skiba, oprac. muz. Mieczysław Mejza, Stary Teatr, Kraków. Prezentacja w ramach Warszawskich Spotkań Teatralnych.
"Nasz Dziennik" 2009-05-20
Autor: wa