Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Lubię sprawiać radość bliskim

Treść

Rozmowa z biatlonistką Agnieszką Cyl
Ochłonęła już Pani po olimpijskich emocjach?
- Tak, ale wracam do nich często, szczególnie do biegu indywidualnego. Cały czas mam w głowie uczucia i myśli, które mi wtedy towarzyszyły, radość, jaką odczuwałam po minięciu mety. Były to moje pierwsze igrzyska, kiedy na nie jechałam, nastawiałam się na coś wyjątkowego, szczególnego. Słyszałam, że to impreza wyjątkowa, piękna, a przy tym szalenie stresująca. I tak naprawdę... teraz do mnie dociera, że faktycznie tak było. W Kanadzie, mówiąc szczerze, czułam się jak na każdych innych wielkich zawodach, z tym że spotykałam dużo więcej gwiazd - i to różnych konkurencji - na co dzień. Presji takiej wielkiej, paraliżującej nie czułam. No, może z wyjątkiem tych nieszczęsnych sztafet...
... o których sobie jeszcze porozmawiamy. A na razie proszę powiedzieć, skąd brał się Pani spokój? Z charakteru, takiej a nie innej osobowości, czy też ze świadomości dobrej formy?
- Sama do końca nie wiem. Wiedziałam, że jestem w niezłej dyspozycji. Cały okres przygotowawczy przepracowałam pod kątem igrzysk. Wprowadziłam trochę zmian w treningach specjalistycznych, ukierunkowałam je na samą siebie, a przy okazji chyba dojrzałam do walki o wysokie miejsce. Wcześniej szanse rywalizacji o czołowe lokaty trochę mnie usztywniały, teraz wreszcie myślałam o nich spokojnie. Z wiarą, że to cel możliwy do osiągnięcia, w moim zasięgu. Do startu podchodziłam realistycznie, bez hurraoptymizmu, ale też z poczuciem swojej wartości. Wiedziałam, na co mnie stać, co wypracowałam.
I przyniosło to efekt w biegu indywidualnym, siódme miejsce było wielkim sukcesem. Potem jednak przyszły wspomniane sztafety, z którymi wszyscy wiązaliśmy ogromne nadzieje.
- I trochę nas one zgubiły. Jeszcze przed igrzyskami po cichu liczyłyśmy, że w sztafecie możemy powalczyć nawet o podium. To było takie nasze marzenie, ale czułyśmy, że realne. Bieg indywidualny i trzy bardzo dobre miejsca nadzieje i oczekiwania wzmógł do tego stopnia, że niektórzy zaczęli przebąkiwać o złocie. "To co, pani Agnieszko, zostaniecie mistrzyniami olimpijskimi?" - słyszałam często przed sztafetą i przyznam, że to nam życia nie ułatwiało. Oczywiście, nie zrzucę winy na dziennikarzy czy kibiców, byłoby to zbyt proste. Powinnyśmy być same przygotowane na takie sytuacje, na presję. Walcząc na igrzyskach, walcząc o medale, musimy umieć rywalizować z samymi sobą, bagażem oczekiwań. Ciążącym. I o ile fizycznie spokojnie byłyśmy w stanie uplasować się w szóstce, o tyle psychicznie nie dałyśmy rady. Wyszło jak wyszło, dostałyśmy dość bolesną lekcję, wierzę, że wyciągniemy z niej wnioski na przyszłość.
O czym biatlonista rozmyśla na trasie? Pytam, bo wspomniała Pani, że pamięta swoje myśli i emocje z olimpijskich zmagań.
- (śmiech) Mówimy o biegu indywidualnym, prawda? Otóż myślałam wtedy, by biec mądrze, spokojnie, nie szarpać, nie ekscytować się za bardzo, tylko robić swoje konsekwentnie. Raz na jakiś czas pojawiał się temat strzelnicy, ale przez pierwsze trzy kółka bezproblemowo udawało się go odsuwać na bok. Potem faktycznie rozpoczęła się mała bijatyka, gdy zbliżałam się do ostatniej próby, myślałam, że meta jest już niedaleko, a ja mam tylko jedno pudło na koncie i w perspektywie całkiem wysokie miejsce, co może się wydarzyć jeśli ani raz się nie pomylę. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle się denerwuję, wiedziałam, że mój mąż stoi gdzieś przy trasie i jest pewnie strzępkiem nerwów. Przed startem powiedział mi, że stresuje się bardziej niż ja i wszystkie rywalki razem wzięte (śmiech). Na czwartej stójce pomyślałam o Wiesławie Ziemianinie, który pomógł mi w pozycji stojącej poprawić postawę, a miewałam z nią wcześniej problemy. Kiedy wyruszyłam na ostatni fragment, ktoś krzyknął, że mam tylko piętnaście sekund straty do wyprzedzającej mnie rywalki, wtedy pomyślałam, że na końcowym kółku nigdy nie odrabiam takiego kawału czasu. A tu okazało się, że mogę. Jak pan widzi, okazuje się, że tych myśli było całe mnóstwo.
A podobno najlepiej na trasie, a tym bardziej na strzelnicy nie myśleć w ogóle - to znaczy: robić swoje, jakby nikogo i niczego wokół nie było?
- I ma pan rację, kiedy człowiek znajduje się w świetnej formie strzeleckiej, wszystko wykonuje automatycznie, dostrzega tylko tarczę, karabin, dywanik i tyle. Ja z tym akurat elementem miałam nieco kłopotów, dlatego musiałam skupić uwagę, kontrolować się i pilnować, by popełniać jak najmniej błędów. Przyznam szczerze, że na igrzyskach każdy strzał sporo mnie kosztował.
Biatlon traktuje Pani bardziej jako swoją pracę czy pasję?
- Kocham biatlon, to moja wielka pasja, przy okazji praca. Nawet trudno mi określić za co, słowa wszystkiego nie oddadzą, trzeba samemu spróbować. Strzelanie jest fantastyczne, pełne emocji, jakiejś ekspresji, bieganie pomaga kształtować charakter, przezwyciężać słabości, przesuwać granice własnych możliwości. Przy okazji ja bardzo lubię sprawiać radość mojej rodzinie, zatem biegam nie tylko dla siebie, ale i dla bliskich, kibiców.
A ta - przysłowiowa już - biatlonu nieprzewidywalność? To jego urok czy przekleństwo?
- Gdzie tam przekleństwo! Piękno tej dyscypliny polega właśnie na tym, że do ostatniej chwili nic nie jest przesądzone. Dlatego nie trenuję biegów, z całym szacunkiem są dla mnie troszeczkę nudne. Wszystko zależy od formy, ewentualnie posmarowanych nart i pogody. U nas oczywiście te czynniki też są istotne, ale też dochodzą: osobowość, siła wewnętrzna i szczęście. Wizyty na strzelnicy, ich wyniki, czasem dodają skrzydeł, czasem je podcinają, trzeba umieć w każdej sytuacji się odnaleźć.
W Whistler było dobrze, może nawet bardzo dobrze, a jak będzie za cztery lata w Soczi? Wyobraża sobie już Pani kolejny olimpijski występ?
- Pewnie. W Kanadzie potwierdziło się, że droga, jaką kroczymy od kilku lat, jest właściwa i przynosi owoce. Może jeszcze nie byłyśmy gotowe powalczyć o medale, ale z każdym rokiem nabieramy doświadczenia, które w biatlonie jest szalenie istotne. Mówię tu nie tylko o sobie, ale i o koleżankach z kadry. Cztery lata to dużo, trzeba ten okres przepracować mądrze i profesjonalnie, nie odpuszczać, nie folgować sobie, tylko szukać nowych rozwiązań, bodźców, które pomogą wykonać kolejny krok do przodu. Ja mam jednak nadzieję, że na igrzyskach wystąpię już jako młoda mama. To w tej chwili jest najważniejsze.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-03-09

Autor: jc