Lubię dźwięk wylatującej strzały
Treść
Rozmowa z Justyną Mospinek, triumfatorką Pucharu Świata w łucznictwie Zakończyła Pani sezon w znakomitym stylu, wygrana w finale Pucharze Świata była wielkim sukcesem, a czy równie dużą niespodzianką? - Marzyłam po cichu o zwycięstwie, ale nawet bałam się głośno o tym powiedzieć. Już sam awans do czwórki najlepszych był dla mnie sporym sukcesem, tym bardziej że dotychczas żadna Polka do finałowej rozgrywki się nie dostała, nie mówiąc oczywiście o wygranej. W Lozannie udało mi się pokonać dwie najbardziej utytułowane Koreanki, medalistki igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata, i co tu ukrywać - radość była ogromna. Taki sukces pomógł zapewne umocnić wiarę w siebie, nadszedł chyba też w dobrym momencie, bo niedługo po nieudanych igrzyskach w Pekinie? - No tak, każdy sukces umacnia wiarę i pomaga dostrzec sens ciężkich treningów, wyrzeczeń. Łucznictwo to taka dyscyplina, w której nie można zastanawiać się, czy potrafię strzelać, czy też nie, każde zawahanie, niepewność odbiera zazwyczaj szansę wygrania danego pojedynku. Stąd wiara, przekonanie o swoich możliwościach odgrywa ogromną rolę. Trzeba też pamiętać o tym, że nie każdy, nawet najlepszy łucznik, zawsze strzela same dziesiątki. Tak, tak, Koreanka Ok Hee Yun ustanowiła w tym roku niesamowity rekord świata wynikiem 119 na 120 możliwych punktów, ale taki wyczyn zdarza się niezwykle rzadko. Dlaczego w Lozannie było tak pięknie, a w Pekinie tak kiepsko? - I co ja mam odpowiedzieć? Zawody łucznicze, nawet rozgrywane w czasie kilku dni, niekiedy różnią się bardzo od siebie. Do Pekinu pojechałyśmy w glorii drużynowych mistrzyń Europy, ja miałam na koncie dobre wyniki w Pucharze Świata, oczekiwania były spore. Wiem o tym, bo same od siebie dużo wymagałyśmy. Tymczasem nie udało nam się spełnić marzeń i stanąć na podium i tak naprawdę nie wiem dlaczego. Nie ma jakichś rażących przyczyn, niczego nie zaniedbałyśmy, przygotowywałyśmy się szalenie solidnie, stąd nawet nie chcę szukać wytłumaczenia, wymówek. Po prostu te zawody nam nie wyszły, a do tego rywalki były znakomicie dysponowane. A Lozanna to całkiem inna historia. Przede wszystkim w finale wystąpiły zaledwie cztery zawodniczki, pracowałam tylko i wyłącznie pod kątem tej imprezy przez miesiąc, trener Wojciech Szymański na każdym kroku powtarzał mi, że potrafię strzelać wysokie wyniki, że stać mnie na pokonanie każdej przeciwniczki. On mnie wspierał, dodawał otuchy - i pewnie dzięki niemu udało mi się osiągnąć ten sukces. Było ciężko, nie ukrywam. Półfinał z Ok Hee Yun był niezwykle dramatyczny, chcąc wygrać, musiałam w ostatniej próbie trafić dziesiątkę. Proszę sobie wyobrazić: stoję 70 m od tarczy, wiem, że wszystko muszę zrobić perfekcyjnie i trafić w te 12 cm średnicy. Czy to nie jest piękne (śmiech)? W finale z Sung-Hyun Park przegrywałam trzema punktami, potem wygrywałam dwoma, rywalka wyrównała, ostatecznie przechyliłam szalę na swoją korzyść. Jestem szczęśliwa, że wytrzymałam tę presję, nie popełniłam błędów. Po czym poznać dobrego łucznika; takiego, który w ostatniej próbie ważnych zawodów nie daje się nerwom i trafia w środek tarczy? - Nie ma gotowej recepty, że wykona się pewne ruchy i strzała wpadnie w cel. Trzeba odciąć się od myśli, że wszystko trzeba zrobić perfekcyjnie, uciec od presji, tylko oprzeć na wypracowanym automatyzmie, skoncentrować na tyle, by wyłączyć otoczenie, sędziów, przeciwników, stworzyć światek, w którym jestem tylko ja i tarcza, do której muszę trafić. Powiem tak: każdy z nas potrafi dobrze strzelać, kto wierzy w siebie, nie obawia się przeciwnika, ma tę umiejętność skupienia na sobie i swojej próbie - wygrywa. A szczęście? Jeden, drugi powiew wiaterku? - Pewnie może odegrać jakąś rolę, ale sztuka dobrego strzelania polega też na tym, aby radzić sobie nie tylko ze sobą i rywalem, ale i z naturą. Łucznictwo to sport, do którego trzeba się urodzić, czy też można dojść do mistrzostwa poprzez trening i ciężką pracę? - Przede wszystkim to sport dla każdego. Owszem, osoba wysportowana, wysoka, z dużym zasięgiem ramion i przede wszystkim posiadająca dobrą koordynację ruchową łatwiej nauczy się strzelać, opanuje techniczne zawiłości. Ale poziom mistrzowski - niezależnie od wrodzonego talentu - osiąga się tylko ciężką i systematyczną pracą. Co Panią urzeka w tej dyscyplinie? - Ludzie: uśmiechnięci, pozytywnie myślący, nastawieni do świata. Ale rozumiem, że panu bardziej chodzi o specyfikę konkurencji. Łucznictwo kocham, ale tak naprawdę nie potrafię dokładnie powiedzieć czemu. Może przez dźwięk napinanego łuku i lecącej strzały, może przez jedyne w swoim rodzaju zielone tory, może przez pięciokolorowe tarcze, robiące ogromne wrażenie szczególnie na zawodach, w których niekiedy bierze udział 60-80 zawodników i każdy z nich ma swoją tarczę. To piękny sport z tradycjami, historią, w którym wiele, jeśli nie wszystko, zależy ode mnie. Kolejne igrzyska odbędą się za cztery lata w Londynie. Co musi Pani zrobić, by uzyskać taki wynik jak w Lozannie? - Żebym to ja wiedziała (śmiech). Nie mam recepty na sukces, poza ciężką pracą. Musimy razem z trenerem opracować kilkuletni plan przygotowań i trzymać się ustalonej drogi, zrobić wszystko, by w optymalnej formie być podczas najważniejszych, kluczowych zawodów. Na razie jeszcze mam świeżo w pamięci Pekin, o Londynie za bardzo nie myślę, ale chcę tam pojechać i powalczyć o medal. Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-10-09
Autor: wa