Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Loitzl jak szwajcarski zegarek

Treść

Przed rozpoczęciem 57. Turnieju Czterech Skoczni zastanawialiśmy się, który z wielkich rywali - Szwajcar Simon Ammann czy Austriak Gregor Schlierenzauer, odegra w nim czołową, najważniejszą rolę. I tak jak wszyscy się tego spodziewali, obaj znaleźli się na podium klasyfikacji generalnej imprezy. Żaden nie zajął jednak najważniejszego miejsca. Mistrza olimpijskiego z Salt Lake City i młodszego kolegę z kadry pogodził Wolfgang Loitzl, triumfując w wielkim, iście mistrzowskim stylu. A żeby było ciekawiej, podczas turnieju 29-letni zawodnik odniósł... trzy pierwsze zwycięstwa w zawodach Pucharu Świata. A Polacy? Tym razem byli tylko tłem.

Wszystko rozpoczęło się zgodnie z przewidywaniami. Pierwszy konkurs 57. TCS wygrał Ammann i choć jego przewaga nad Loitzlem była minimalna, wręcz symboliczna, wydawało się, że to tylko początek wielkiej serii sympatycznego skoczka. Szwajcar nigdy nie ukrywał, iż marzy o triumfie w całym turnieju. Chciał przejść do historii jako mistrz olimpijski i świata (te sukcesy już na koncie ma) oraz zwycięzca kolejnych w kolejności pod względem prestiżu zawodów, czyli TCS. Taki cel postawił przed sobą w obecnym sezonie i konsekwentnie do niego zmierzał. Złapał kapitalną formę, wygrywał konkurs za konkursem (dość powiedzieć, iż od listopada zanotował na swym koncie więcej zwycięstw w PŚ niż we wszystkich poprzednich latach łącznie) i kiedy pokonał rywali w Oberstdorfie, mógł poczuć, iż sukces jest blisko. Na wyciągnięcie dłoni. W tym przekonaniu musiał go utwierdzić kolejny skok, w pierwszej serii konkursu w Garmisch-Partenkirchen. Poszybował aż 140 m, drugi Loitzl aż o 5,5 metra mniej i zdecydowanie prowadził. Tu jednak dominacja Ammanna się zakończyła, a rozpoczęła się niesamowita seria 28-letniego Austriaka.
Nie ma co ukrywać, Loitzl był do tej pory silnym punktem swej reprezentacji, ale nie mógł się pochwalić spektakularnymi sukcesami indywidualnymi. Miał na koncie cztery złote medale mistrzostw świata, lecz zdobyte w drużynie, a te - jak wiadomo - smakują inaczej. Aż do 1 stycznia ani razu nie stał na najwyższym stopniu podium zawodów Pucharu Świata, choć debiutował w nich przed 12 (!) laty. Zaledwie kilka razy był drugi i trzeci, wydawało się, że do końca kariery pozostanie solidnym skoczkiem, ale bez iskry geniuszu. Tym bardziej że w kadrze przez cały ten czas pozostawał w cieniu. Austria zawsze mogła pochwalić się zawodnikami wybitnymi, nietuzinkowymi. Od kilku lat błyszczały gwiazdy młodych, Thomasa Morgensterna i Schlierenzauera, oni zbierali laury, odnosili sukcesy, pojawiali się w mediach, fetowani przez kibiców. Loitzl, o ile już zwracał na siebie uwagę, to raczej nie czynił tego celowo. W styczniu 2004 r. na Wielkiej Krokwi w Zakopanem zahaczył rękawiczką o belkę, wywrócił się na rozbiegu i zaczął zjeżdżać w dół. Filmik z rozpaczliwie ratującym się przed tragedią zawodnikiem stał się hitem prześmiewczych portali internetowych, a sam Austriak powtarzał w kółko "co za wstyd, co za wstyd".
Teraz Loitzl już pewnie z tego zdarzenia sam się śmieje, a w rozkochanej w skokach Austrii jest bohaterem. W drugiej serii konkursu w Garmisch-Partenkirchen pokonał i wyprzedził Ammanna, skacząc może nie tak daleko jak mistrz z Salt Lake City, ale w idealnym stylu. Perfekcja szwajcarskiego zegarka stała się jego znakiem rozpoznawczym, a apogeum nastąpiło we wtorek w Bischofshofen, gdy wszyscy sędziowie za pierwszą próbę przyznali mu maksymalną notę - 20. Od razu dodajmy: w tym konkursie żaden z rywali nie był w stanie dorównać Austriakowi także pod względem odległości. Po drodze 28-latek zwyciężył w Innsbrucku, zatem 57. TCS zakończył z trzema wygranymi konkursami na koncie i triumfem w klasyfikacji generalnej. Udowodnił, iż cierpliwość, mozolna praca, nieprzejmowanie się przeciwnościami i wiara w siebie mogą dokonywać rzeczy wielkich. - Spełniłem swe wielkie marzenie, potrzebuję teraz sporo czasu, aby w to wszystko uwierzyć. Zawsze chciałem zwyciężać, teraz wreszcie mi się udało. Jestem szczęśliwy - wyznał.
Kolejny turniej jest już historią. Przyniósł ogromną dawkę emocji, piękną walkę o zwycięstwo, narodziny nowych mistrzów i powrót starych. 29-letni Loitzl doszedł na szczyt po długiej drodze, potwierdzając, iż wcale nie trzeba być cudownie uzdolnionym nastolatkiem, by stać się sportowym bohaterem. Jego koledzy z kadry, Morgenstern i Schlierenzauer, nie osiągnęli jeszcze pełnoletności, gdy wygrywali konkursy i stawali się gwiazdami, on na to miano musiał poczekać dużo dłużej. Miał jednak w sobie cierpliwość, wiarę, pasję i się doczekał. W 57. TCS na szczyt wrócił dwa lata starszy od Austriaka Martin Schmitt. Jeden z najlepszych skoczków w historii od sezonu 2002/03 tylko dołował, wydawało się, że jego piękna kariera dobiega końca, a on sam już nigdy się nie odbuduje. Niemiec mógł rzucić narty, ale cały czas liczył, że karta się odwróci. Osiągnął swoje, w każdym z czterech konkursów turnieju pięknie skakał, w Innsbrucku wylądował na trzecim miejscu, w klasyfikacji generalnej uplasował się tuż za podium.
Polacy byli niestety tylko tłem dla najlepszych, pewnie gdyby nie kryzys formy i wycofanie się Adama Małysza, nikt z zagranicznych komentatorów nie zwróciłby na ich występ uwagi. Po raz kolejny okazało się, że sukcesy odnosi jedynie Orzeł z Wisły i jak on z jakiś powodów nie jest w stanie walczyć o wysokie noty, to praktycznie nie jesteśmy zauważani. Kamil Stoch zdobywał co prawda punkty w Innsbrucku i Bischofshofen, ale 27. i 28. miejsce było raczej powodem do wstydu niż dumy. Piotr Żyła, Maciej Kot, Łukasz Rutkowski i Marcin Bachleda wyjechali z turnieju z niczym. Najsmutniejsze w całej tej sytuacji było jednak postępowanie prezesa Polskiego Związku Narciarskiego Apoloniusza Tajnera, który na czas turnieju wybrał się na egzotyczne wakacje do Azji. Potrzebę wypoczynku można oczywiście zrozumieć, kuszące i tańsze oferty last minute także, ale wydaje się, że kolizja terminów nie była najszczęśliwszym pomysłem. A może prezes po prostu przeczuwał, że nastąpi katastrofa i wolał uciec od niewygodnych pytań? Tak czy inaczej był potrzebny zawodnikom, nie radzącemu sobie z kłopotami trenerowi Łukaszowi Kruczkowi także.
A czy obecna sytuacja z Małyszem nie jest również absurdalna? Nasz mistrz udał się szukać ratunku do Fina Hannu Lepistoe, tego samego, z którym związek przerwał współpracę po poprzednim sezonie, uznając, iż nie jest już w stanie wnieść do naszych skoków niczego nowego. Teraz Małysz sam prosi go o pomoc, której znikąd doczekać się nie może...
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-01-08

Autor: wa