Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Lepiej teraz niż w Londynie

Treść

Start polskich lekkoatletów w mistrzostwach świata w Daegu dla jednych był klęską, dla drugich - poznaniem swego miejsca w szyku, dla trzecich - splotem nieszczęśliwych wydarzeń i okoliczności. Faktem jest bezspornym, że nasi wypadli o wiele gorzej niż przed dwoma laty w Berlinie, gdzie zdobyli aż osiem medali - najwięcej w historii. W Korei Południowej - tylko jeden. Złoty Pawła Wojciechowskiego w skoku o tyczce.

Oczekiwania były inne, zdecydowanie większe. Przed wylotem do Azji balon został napompowany, marzyła się powtórka lub co najmniej wynik zbliżony do tego ze stolicy Niemiec. Gdy swój fantastyczny sukces osiągnął Wojciechowski, gdy tuż za podium uplasował się inny tyczkarz, Łukasz Michalski, wydawało się, że kolejne mistrzostwa mogą być dla Polski doskonałe. Zwłaszcza że przed sobą starty miały największe nasze gwiazdy, murowani kandydaci do podium. Tymczasem każdy kolejny dzień przynosił rozczarowania. Biało-Czerwoni zajmowali dalekie miejsca, z wynikami znacznie odbiegającymi od rekordów życiowych. W Berlinie Polacy stanęli na podium osiem razy. Do Daegu w ogóle nie dotarła dwójka z nich, Kamila Chudzik (wielobój) i Sylwester Bednarek (skok wzwyż), pozostali do wyników z 2009 roku w ogóle się nie zbliżyli. Mistrzynie świata, Anna Rogowska (skok o tyczce) i Anita Włodarczyk (rzut młotem), zajęły - odpowiednio - dziesiąte i piąte miejsca. Wicemistrzowie: Monika Pyrek (skok o tyczce) - dziesiąte, Tomasz Majewski (pchnięcie kulą) i Piotr Małachowski (rzut dyskiem) - dziewiąte, a Szymon Ziółkowski (rzut młotem) - siódme. Klęska? Zależy, z której strony popatrzeć. Rogowska, która zaliczyła jedynie wysokość 4,55 m, mogła być rozczarowana, podobnie Majewski ledwo przekraczający 20 m (a przed mistrzostwami nastawiał się na pobicie rekordu Polski) i Małachowski uzyskujący 63,37 m. Nikt nie ma wątpliwości, że tę trójkę stać było na zdecydowanie więcej. Ale też trzeba pamiętać, że prawie wszystkie nasze gwiazdy przed mistrzostwami borykały się z problemami. Rogowska złamała tyczkę i doznała groźnego urazu dłoni, Małachowski złapał kontuzję kolana i palca nadającego rotację dyskowi, Majewski przed sezonem przeszedł operację barku, a Włodarczyk miała za sobą wielomiesięczną przerwę spowodowaną różnorakimi kłopotami zdrowotnymi. Małachowski długo zastanawiał się, czy w ogóle pojechać do Daegu, sporo do myślenia dały mu m.in. mistrzostwa Polski, podczas których sensacyjnie przegrał złoty medal. Pamiętając o tym, nie można powiedzieć, że wspomniana grupa kompletnie rozczarowała, zawiodła, poniosła klęskę. Na ich wyniki złożyło się wiele czynników, często od nich niezależnych. Oczywiście nie sposób też przejść obojętnie wobec takich, a nie innych startów, trzeba z nich wyciągnąć wnioski, zwłaszcza że za niespełna rok przystąpią do walki o olimpijskie medale.
W Korei honor polskiej "królowej sportu" uratował Wojciechowski, wspaniale walcząc o swój złoty medal. Tuż za podium uplasował się Michalski, na siódmym miejscu trzeci zdolny tyczkarz, Mateusz Didenkow. Wojciechowski skoczył centymetr niżej od swego rekordu życiowego, jego koledzy swoje pobili. Prócz nich "życiówkę" poprawiła jeszcze tylko siedmioboistka Karolina Tymińska. Brązowy medal przegrała o włos, podobnie jak rewelacyjna sztafeta 4x100 m w składzie: Paweł Stempel, Dariusz Kuć, Robert Kubaczyk i Kamil Kryński. Na czwartych pozycjach uplasowali się również Marcin Lewandowski (800 m) i Żaneta Glanc (dysk). Co ciekawe, pod względem lokat w bezpośrednim sąsiedztwie podium byliśmy w Daegu drugą ekipą, częściej na miejscach czwartych zmagania kończyli tylko Amerykanie. Marne to jednak pocieszenie, bo oni zdobyli 25 medali, w tym 12 złotych.
Mistrzostw w Berlinie i Daegu nie da się porównać. W Niemczech Polakom wychodziło niemalże wszystko, mieli przy tym masę potrzebnego szczęścia. Zaskakiwali, nawzajem dodawali sobie skrzydeł. W Korei sztafeta przegrała medal o 0,01 sekundy, Lewandowskiemu na drodze do podium stanął łokieć jednego z rywali, a maszerujący po krążek chodziarz Grzegorz Sudoł poległ w nierównym boju z kontuzją. Gdy Majewski i Włodarczyk ruszali do boju, podświadomie czuli, że od ich występu może zależeć ocena całej reprezentacji, że po kilku dniach klęsk na ich barkach spoczywają gigantyczne nadzieje i oczekiwania. Presja, do tego zdrowotne problemy, pewnie jakieś błędy w przygotowaniach, wszystko to złożyło się na taki, a nie inny wynik.
Mistrzostwa w Daegu stanowią też okazję do przemyśleń na temat dalszego funkcjonowania - w niezmienionej postaci - elitarnego Klubu Polska Londyn 2012. W zamyśle trafiali doń najlepsi z najlepszych, na których wysupłano ogromne pieniądze, innych (w tym młodych, zdolnych, acz nieodnoszących jeszcze spektakularnych sukcesów) odstawiając na boczny tor. Przebieg zmagań w Korei pokazał, że podobne stawianie sprawy może przynosić opłakane skutki. Nie da się bowiem "wyprodukować" medalistów, człowiek jest tylko człowiekiem, wystarczy jedna kontuzja, by wszystko się posypało. Być może warto (trzeba) zastanowić się nad przekazaniem części pieniędzy na szkolenie młodzieży, które jak szwankowało, tak szwankuje - i to nie tylko w lekkiej atletyce. Część komentatorów uważała wręcz, że porażki mogły wynikać z faktu, iż zawodnicy wszystko mieli podane na tacy i o nic nie musieli zabiegać. - Dobrobyt usypia determinację i potrzebę poszukiwania rezerw - przekonywał m.in. Paweł Januszewski, były rekordzista Polski na 400 metrów. Krzysztof Kaliszewski, trener Anity Włodarczyk, przyznał wprost, że walka o utrzymanie się w Klubie Londyn nakładała na sportowców dodatkową presję. Teraz kilku przegranych z Daegu może zostać pozbawionych stypendiów ministerialnych, pieniądze stracą ich trenerzy.
Coś optymistycznego na koniec? - Nie martwmy się, do igrzysk pozostał rok. Teraz mieliśmy katastrofę, w Londynie powinno być dobrze - powiedział Majewski. I faktycznie można jakoś się pocieszać, że słabszy moment zawsze przychodzi i lepiej, że przytrafił się w Daegu niż w stolicy Anglii.

Piotr Skrobisz

Nasz Dziennik 2011-09-06

Autor: au