Kurs na dobry program
Treść
Wyniki wyborów pokazały jasno: ponad sześć milionów Polaków wybrało partie oferujące w kampanii program prospołeczny, głoszące konieczność moralnej sanacji struktur państwa. A z takim startowały do wyborów PiS, LPR, częściowo Samoobrona i PSL. Liberałowie z Platformy Obywatelskiej ze swoim 24-proc. poparciem znaleźli się w wyraźnej mniejszości mimo prawdziwej ofensywy, jaką przypuścili w mediach. Czy i na ile zapowiadana przed wyborami koalicja z PO daje gwarancję realizacji programu, który zapewnił zwycięstwo PiS?
Załóżmy, że Platforma postawi jako warunek zawiązania koalicji - powierzenie teki premiera swojemu politykowi (zwłaszcza jeśli wybory prezydenckie wygra Lech Kaczyński) lub powierzenie jej obsadę chociażby jednego strategicznego resortu: finansów, skarbu, polityki zagranicznej, spraw wewnętrznych. Sytuacja, że premierem zostaje lider ugrupowania mniejszościowego, wystąpiła np. w 1993 r., kiedy szefem gabinetu SLD-PSL został Waldemar Pawlak z PSL. Dla nas najważniejsze jest pytanie - jaki program realizowałby premier z Platformy? Odpowiedź jest oczywista: program PO, może z niewielkimi koncesjami dla koalicjanta.
Już teraz można śmiało założyć, że czołowym hasłem takiego rządu stanie się obniżenie deficytu budżetowego, ale nie - jak proponuje PiS - poprzez likwidację zbędnych agencji i funduszy, ograniczenie przerostów w administracji, program ulg dla przedsiębiorców na tworzenie nowych miejsc pracy i stopniowe poszerzanie bazy podatkowej. Tego rodzaju podejście do finansów państwa, uwzględniające na pierwszym miejscu aktywizację człowieka, jest neoliberałom z PO najzupełniej obce. Platforma chce zbilansować budżet poprzez ponowną weryfikację (czytaj - zabieranie) rent i wcześniejszych emerytur, ograniczenie wydatków społecznych, przyspieszoną sprzedaż majątku narodowego, łącznie z dziedzinami strategicznymi i placówkami opieki zdrowotnej. O ile PiS chciałoby założyć na kilka lat tzw. kotwicę budżetową w postaci stałego 30 mld deficytu, o tyle PO chce ten deficyt zdusić do 3 proc. PKB, tj. do mniej więcej 15-20 mld zł, co wiąże się z planami włączenia Polski już w 2009 r. do eurostrefy. Nie trzeba dodawać, że pospieszne redukowanie deficytu oznaczałoby drastyczne cięcia w budżecie wydatków społecznych, oświatowych, zdrowotnych i oddanie praktycznie całego majątku narodowego, wraz z ziemią i lasami, w ręce kapitału zagranicznego. O prorodzinnym systemie podatkowym i ratowaniu Polski przed demograficznym krachem pod rządami PO nie ma co marzyć. Podobnie między bajki trzeba by włożyć realizację PiS-owskiego programu budownictwa mieszkaniowego.
Nie jest tajemnicą, że w samym PiS jest ogromny opór wobec scedowania teki premiera na rzecz neoliberałów. Widmo powtórki z AWS - UW, kiedy to prospołeczny program wielkiej AWS został wyparty przez ultraliberalny mniejszej UW, spędza sen z powiek nowo wybranym posłom PiS i ich wyborcom.
Sytuacja będzie niemniej trudna, jeśli prezydentem zostanie Donald Tusk. Wówczas tekę premiera otrzymałby polityk PiS, lecz próba realizacji przez jego gabinet programu prospołecznego natrafiłaby na barierę w postaci prezydenckiego weta. Tę technikę z powodzeniem stosował prezydent Kwaśniewski, współdziałając w realizacji neoliberalnego programu najpierw z dawną UW, potem z liberalnym skrzydłem SLD. Do odrzucenia prezydenckiego weta trzeba 307 głosów w Sejmie. Taka większość jest możliwa do uzyskania, jeśli poparłyby ją, oprócz PiS, wszystkie ugrupowania opozycyjne, łącznie z SLD. Czy jednak postkomuniści zechcą pomagać premierowi Kaczyńskiemu? Można wątpić. Niestety, w polskiej polityce liczy się od lat politykierstwo i animozje personalne, a nie programy i wierność obietnicom wyborczym.
To nie koniec pułapek, jakie czekają PiS przy prezydencie Tusku. Niemniej ważny aspekt polega na tym, że to prezydent przedstawia Sejmowi kandydaturę szefa NBP. Tusk zapowiedział bez ogródek, że na to stanowisko zgłosi ponownie Leszka Balcerowicza. Wprawdzie przy dzisiejszym składzie Sejmu Balcerowicz raczej nie może liczyć na wybór, ale Tusk w kolejnych propozycjach może wysunąć jego wiernych uczniów, np. Jana Krzysztofa Bieleckiego albo Hannę Gronkiewicz-Waltz, i tak długo upierać się przy tych kandydatach, że zmusi Sejm do "kompromisu". Tymczasem kluczem do realizacji programu PiS jest polityka niskich stóp procentowych i obniżenia kursu złotówki do poziomu czegoś w rodzaju "parytetu gospodarczego". Jeśli PiS nie zdoła wpłynąć na obsadę personalną NBP, by ta gwarantowała odejście od dotychczasowego kursu, premiującego kapitał spekulacyjny, to swój program może już dziś cisnąć do kosza. Jak ciężka będzie batalia o NBP - pokazuje wypowiedź Hanny Gronkiewicz-Waltz, która już pięć minut po ogłoszeniu wyników wyborów ostrzegła, że obniżenie kursu polskiej waluty spowoduje wzrost kosztów obsługi naszego długu zagranicznego. Dla sponsorów PO ma też niebagatelne znaczenie utrzymanie wysokiej realnej stopy procentowej, ponieważ część z nich żyje ze spekulacji finansowych.
Sytuacja jest trudna. Jeśli w taktyce PiS nie nastąpi zasadnicza zmiana, to scenariusz AWS bis jest w zasadzie pewny, łącznie z epilogiem, tj. wymieceniem PiS ze sceny politycznej w kolejnych wyborach. Nie może dalej być tak, że ponad 6 milionów Polaków, które oddało swój głos na program prospołeczny, będzie przez kolejne 4 lata rządzone przez środowisko ultraliberalne, które uzyskało poparcie zaledwie 2,8 mln obywateli!
Jak przerwać ten klincz?
Koalicja wszystkich, poza skompromitowanym SLD, przeciwko neoliberałom - jest możliwa arytmetycznie, a przede wszystkim - programowo. Może być realizowana jako scenariusz czysto parlamentarny lub też koalicja rządowa.
Z LPR łączy PiS na gruncie gospodarczo-społecznym właściwie wszystko, dzielą animozje personalne. Płaszczyzna porozumienia z PSL jest równie szeroka - wszak nie darmo nazwano tę partię "stronnictwem obrotowym". Zapewne trzeba by poczynić pewne drobne koncesje dla wsi i gmin wiejskich (np. paliwo rolnicze), ale przecież w programie PiS mieści się pobudzenie polskiej gospodarki do wzrostu. Najtrudniej byłoby zapewne związać się z Samoobroną, zresztą tę partię wszystkie ugrupowania polityczne starają się ignorować w imię politycznej poprawności. Tymczasem jednak można sobie wyobrazić drogę do ugody, np. koalicja w zamian za rezygnację Leppera z ubiegania się o prezydenturę i jego wezwanie do poparcia Kaczyńskiego. Paradoksalnie największe trudności przy zmianie koalicji mogą sprawić niektórzy członkowie PiS, bo nie jest tajemnicą, że wielu z nich tkwi w układach biznesowych i towarzyskich łączących ich z Platformą (m.in. poprzez sponsoring Fundacji Batorego).
Jeśli jednak ktoś twierdzi, że scenariusz odwrócenia przymierzy jest nierealny - niech spojrzy, co dzieje się za naszą zachodnią granicą. Tam politycy właściwie pojmują wolę wyborców i właśnie skłaniają się ku wielkiej koalicji, w której socjaldemokraci, chadecy, liberałowie i zieloni będą wspólnie poszukiwali dróg wyjścia z gospodarczego marazmu. Dlaczego w Polsce miałoby być inaczej? Jeśli okaże się, że polskich polityków nie stać na myślenie w kategoriach dobra wspólnego, jeśli przedłożą interes własnej partii nad interesy Polaków, to do następnych wyborów pójdzie może 20 procent uprawnionych.
Małgorzata Goss
"Nasz Dziennik" 2005-09-28
Autor: ab