Kto zarobił na Śląskim
Treść
Były wiceminister finansów Henryk Chmielak zaprzeczał przed bankową komisją śledczą, że działania resortu finansów w 1994 roku prowadziły do obniżenia kursu akcji Banku Śląskiego (BSK) na giełdzie. Na coś innego wskazywały symulacje, które dla badającej prywatyzację tego banku Najwyższej Izby Kontroli wykonała Giełda Papierów Wartościowych. Spadającemu kursowi akcji Banku Śląskiego przyglądali się przeciętni nabywcy akcji BSK, którzy w przeciwieństwie m.in. do kierownictwa BSK ze względów proceduralnych nie mogli ich sprzedać z tak dużym zyskiem.
Henryk Chmielak to były wiceminister finansów w resorcie kierowanym przez Marka Borowskiego. Od lutego do kwietnia, po dymisji Borowskiego, pełnił funkcję szefa tego resortu. - Sprzedaż przez Ministerstwo Finansów akcji Banku Śląskiego na giełdzie nie miała wpływu na kurs akcji banku na giełdzie - przekonywał wczoraj Chmielak bankową komisję śledczą. Nie zrobiły na nim wrażenia informacje, że na niektórych sesjach giełdowych udział resortu finansów w obrocie akcjami BSK sięgał nawet 40 procent. Inna opinia w sprawie wpływu transakcji Ministerstwa Finansów na cenę akcji banku zawarta została w symulacji wykonanej przez Giełdę Papierów Wartościowych na potrzeby Najwyższej Izby Kontroli. Wynika z niej, że sprzedaż przez resort finansów akcji powodowała w niektórych przypadkach dzienny spadek ich kursu nawet o 500 tys. starych złotych. Chmielak nie był też w stanie wyjaśnić, dlaczego Ministerstwo Finansów zaczęło sprzedawać akcje BSK w drobnych pakietach, składając wiele zleceń poniżej tysiąca sztuk. Według NIK, działanie takie miało na celu ominięcie mechanizmu kontroli giełdy, który nie analizował drobniejszych zleceń. Chmielak zeznał, że sprzedaż akcji zaakceptował jeszcze Borowski, a on sam zapoznał się ze stanowiskiem wiceministra Stefana Kawalca, który twierdził, iż należy tę sprzedaż zaakceptować.
Ogromne zyski dla wybranych
Spadającemu kursowi akcji Banku Śląskiego przyglądała się większość osób, które nabyły akcje BSK w ofercie publicznej. Akcji nie mogli sprzedać, gdyż Dom Maklerski Banku Śląskiego nie potwierdził na czas świadectw depozytowych akcjonariuszy. Dopiero ich potwierdzenie umożliwiało zapisanie akcji na rachunku inwestycyjnym i ich sprzedaż na giełdzie. Co ciekawe w okresie, gdy Bank Śląski wchodził na giełdę, potwierdzono świadectwa około 4 proc. akcjonariuszy, a wśród akcjonariuszy, którzy byli pracownikami Banku Śląskiego, potwierdzenia sięgały 80 procent. Niska podaż akcji mogła być jedną z przyczyn, że na pierwszym notowaniu były one aż o 1250 proc. droższe niż w ofercie publicznej. Ze sprzedażą akcji z ogromną przebitką nie miał więc kłopotu ówczesny prezes Banku Śląskiego Marian Rajczyk, a także inni członkowie zarządu czy dyrektorzy w banku. Rajczyk zeznał wczoraj przed komisją, że świadectw nie udało się potwierdzić na czas ze względu na niespotykaną do tej pory liczbę akcjonariuszy banku - ponad 800 tysięcy. Według niego, świadectwa potwierdzano według kolejności zgłoszeń. Sam, jak przyznał dziś już 79-letni emeryt, pierwszy pakiet 100 swoich akcji sprzedał po dymisji z funkcji prezesa, do której doszło w połowie marca 1994 roku. Ogółem zakupił w ofercie publicznej ponad 3 tys. akcji banku. Przeciętny akcjonariusz ze względu na duże zainteresowanie emisją mógł nabyć jedynie 3 akcje. Co ciekawe, zlecenie sprzedaży Rajczyk złożył już na pierwszej sesji, i to po cenie 9,7 mln starych zł za akcję. Posłowie pytali, dlaczego w zleceniu była akurat taka cena, skoro upierał się przed komisją, że bank został dobrze wyceniony, a najbliższa prawidłowej wycenie była pierwotnie proponowana w ofercie publicznej cena 250 tys. starych zł za akcję. Rajczyk tylko się uśmiechał, dodając, że była osoba, która złożyła zlecenie sprzedaży za 35 mln starych zł za akcję. Do transakcji oczywiście nie doszło, bo cena, której żądał Rajczyk, była jednak za wysoka. W pierwszym notowaniu na giełdzie cena akcji wyniosła 6 mln 750 tys. starych złotych. Stanowiła ona i tak olbrzymią przebitkę w stosunku do ceny z oferty publicznej wyznaczonej ostatecznie na 500 tys. starych zł. Według Rajczyka, cenę tę Marek Borowski ustalił "z kapelusza".
Kto jeszcze mógł dobrze zarobić na akcjach Śląskiego? Wiele mogłoby wyjaśnić dotarcie do tzw. listy Pęka. Listę taką, jak zeznał Bogdan Pęk, ówczesny przewodniczący sejmowej Komisji Przekształceń Własnościowych, pokazał mu przewodniczący Komisji Papierów Wartościowych Lesław Paga. Znajdować miały się na niej nazwiska znanych publicznie osób oraz liczba akcji Banku Śląskiego, jaką nabyli. Chmielak twierdzi, że nic nie wie o takiej liście. W jej istnienie powątpiewał również Rajczyk. Komisja odnalazła w materiałach prokuratorskich listę osób, ówczesnych członków rady nadzorczej BSK - co potwierdził Rajczyk. Obok nazwisk znajdowały się liczby od 65 do 120 - najwyższa przy przewodniczącym rady nadzorczej, a pod listą pieczątka i podpis dyrektora Biura Maklerskiego BSK. Wszystko wskazuje, że liczby oznaczają ilość akcji, w posiadaniu których znaleźli się członkowie rady nadzorczej. Nie byli oni jednak pracownikami banku, więc nie mogli nabywać akcji ze specjalnie przygotowanych pul. Dlaczego więc mogli kupić wielokrotnie więcej akcji niż przeciętny obywatel? Według Rajczyka, starali się o możliwość zakupu akcji z puli tzw. rezerwy technicznej. Według byłego prezesa BSK, minister odmówił jednak takiej możliwości. Do dziś jednak nie ustalono, co stało się z akcjami z rezerwy technicznej. - Będziemy starali się to ustalić i jeżeli istnieją dokumenty o sposobie rozdysponowania rezerwy technicznej, to do nich dotrzemy - powiedział Hofman. Dodał jednak, że przez te kilkanaście lat zainteresowane osoby mogły zniszczyć ślady takich informacji. Na sprzedaży akcji najlepiej jednak zarobił - co przyznał Rajczyk - holenderski bank ING, który stając się inwestorem strategicznym w BSK, kupił "kurę znoszącą złote jaja".
Artur Kowalski
"Nasz Dziennik" 2007-06-01
Autor: wa
Tagi: komisja bankowa