Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Krzyż internowanych

Treść

Stan wojenny w Polsce rozpoczął się od nocnego kopania w drzwi mieszkań osób przeznaczonych do tzw. internowania, od płaczu dzieci, przerażenia żon i matek, lęku o to, co będzie dalej. Jednocześnie do akcji wkroczyli telewizyjni terroryści, których zadaniem było zastraszyć nas i przez ten strach obezwładnić. Najpierw Wojciech Jaruzelski, potem jego pretorianie, wśród których wyróżniał się bezczelnością i ledwie skrywanym szyderstwem "dziennikarz" Marek Barański w wojskowym mundurze, dziś komentator "Trybuny".

"Ocalenie"
Ogłoszono powstanie Wojskowej Rady "Ocalenia Narodowego", nazwanej natychmiast przez ogół Polaków "wroną". Ocalenia przed czym? Tłumaczono, że przed "groębą zamachu stanu". Ale właśnie to "rada ocalenia" była klasycznym zamachem stanu! Nawet jeśli przyjmiemy, że PRL u samej kolebki był tworem nielegalnym, a Sejm Polski sowieckiej tylko karykaturą Sejmu, do którego nie wybierano, lecz "mianowano", to i tak "ocalanie" Polaków w wykonaniu Jaruzelskiego, Siwickiego, Kiszczaka, Baryły, Hupałowskiego, Janiszewskiego, Molczyka, Oliwy, Tuczapskiego i kilkunastu innych szkolonych w Sowietach generałów było czynem nielegalnym. Trwała przecież sesja peerelowskiego Sejmu, żaden organ w państwie - tym bardziej organ niekonstytucyjny, jakim była "wrona" - nie mógł decydować o drastycznym ograniczeniu elementarnych praw obywateli, zagwarantowanych przez Konstytucję, oraz o aresztowaniu i uwięzieniu (nazywanym "internowaniem") ponad 10 tysięcy ludzi. Także Rada Państwa, przyjmując na nocnym posiedzeniu 13 grudnia 1981 r. dekret o stanie wojennym, dopuściła się drastycznego naruszenia peerelowskiego prawa. Organ ten w okresie trwania sesji Sejmu nie mógł bowiem niczego "dekretować". Nasuwa się tu nieodparcie refleksja: ileż to razy słyszeliśmy, że nie można ukarać ubowca, esbeka czy aparatczyka z krwią rodaków na rękach, bo on "działał w ramach obowiązującego wówczas prawa". Jeśli mu się nie udowodni, że zrywał przesłuchiwanym paznokcie, wyrywał włosy lub dziurawił odbyt, jest niewinny - nawet jeśli uczestniczył w zbrodni sądowej na generale Fieldorfie "Nilu" (ostatni jego oprawcy żyją spokojnie na wolności). Skoro tak, to dlaczego państwo nie postawiło przed sądem i nie uwięziło zamachowców przygotowujących potajemnie atak na swój własny kraj z pomocą obcego mocarstwa? Dziennikarska czereda obszczekuje ochoczo generała Augusto Pinocheta jako "krwawego dyktatora", choć uratował on swój kraj od zalewu sowieckich i kubańskich "doradców" oraz od cywilizacyjnej katastrofy. Tymczasem Jaruzelski peroruje w mediach i ma całą rzeszę obrońców. Cieszy się opinią "męża stanu". Żyje dostatnio i pod odpowiednią ochroną. Był wszak "prezydentem" Polski! Tyle że prezydentem wybranym przez wtajemniczonych, na mocy tajemnego kontraktu, bez pytania Polaków o zdanie. Młodzi Polacy już nie pamiętają, że część kontraktowych posłów, "tytanów" opozycji, musiała w czasie wybierania Jaruzelskiego udać się do sejmowej toalety, bo wstydzili się głosować na Jaruzelskiego, a głosować przeciw im zabroniono, bo to byłoby wbrew kontraktowi.
Trzeba tu jeszcze przypomnieć, że zarówno Jaruzelski, jak i niektórzy jego kamraci, na przykład Siwicki, mieli już wcześniejsze doświadczenia w "ocalaniu". W roku 1968 "ocalili" Czechów i Słowaków przed "kontrrewolucją". Sowieckie rydwany wkraczające do Czechosłowacji rozrzucały ulotki, na których można było przeczytać: "Prisli wam na pomoc wasi bratia"...
Mniej więcej od roku 1989 Jaruzelski zmienił ton. Wcześniej "ocalał" nas od "załamania gospodarczego" i "groźby zamachu stanu". Teraz okazało się, że istniało "zagrożenie interwencją wojsk Układu Warszawskiego". Mimo starań wielu historyków nie udało się odnaleźć w żadnych dokumentach śladów takiego zagrożenia, co nie przeszkadza generałowi odgrywać roli męża opatrznościowego.

Opór
Drastyczne ograniczenie praw obywatelskich, aresztowanie ludzi, ideologiczne "weryfikacje", które były przejawem politycznego prześladowania, rozwiązanie związków zawodowych, zwłaszcza "Solidarności", która tyle znaczyła dla Polaków, zdelegalizowanie wielu organizacji, wprowadzenie do zakładów pracy "komisarzy", zakaz wyjeżdżania do innych miejscowości bez zgody władz, podsłuch telefoniczny, cenzura korespondencji, godzina milicyjna - to wszystko wywołało reakcję obronną społeczeństwa w całym kraju. Mimo zakazu zgromadzeń przez Polskę przeszła fala manifestacji, która będzie wracać każdego 3 maja, 11 listopada i w kolejne rocznice powstania "Solidarności". Byliśmy pewni: "wrona skona!". Strajki w Stoczni Gdańskiej, "kolebce 'Solidarności'", spacyfikowano 16 grudnia 1981 roku. Tego dnia dotarły ze Śląska hiobowe wieści o śmierci górników z kopalni "Wujek". Opór jednak trwał i narastał. Pojawiły się jego nowe formy, nawiązujące do solidarności narodowej z czasów okupacji. Bojkotowaliśmy media państwowe i wspieraliśmy podziemny "drugi obieg". Ogromną rolę w podtrzymaniu ducha oporu i budowaniu nadziei wbrew temu, co działo się wokół nas, odegrał Kościół, który był wówczas nie tylko domem modlitwy, lecz także domem pomocy dla pokrzywdzonych, teatrem narodowym, miejscem spotkań i dyskusji na temat tego, co dalej robić. Powstał Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom oraz niezliczone komitety parafialne.

Tylko pod tym znakiem...
Dla wielu ludzi uwięzionych w tzw. obozach dla internowanych stan wojenny był czasem klęski. Pobyt w izolacji, niepokój o bliskich, niepewność co do dalszego rozwoju wydarzeń w kraju podsuwały myśli o poddaniu się, zaniechaniu oporu, powrocie do domu za wszelką cenę. Najświatlejsi spośród uwięzionych podjęli wówczas działalność na rzecz podtrzymania nadziei i ducha oporu wśród bezprawnie uwięzionych, w większości działaczy "Solidarności" różnych szczebli. Tak jak zawsze w naszej historii, źródłem nadziei stała się modlitwa. Tu zaczyna się niezwykła historia krzyża internowanych z obozu

W Strzebielinku
Ta nieduża miejscowość pod Wejherowem stała się więzieniem dla około pięciuset działaczy "Solidarności" z Trójmiasta i z całego Pomorza. Byli pod szczególnie czujną opieką władz. Trójmiasto stanowiło przecież główny ośrodek zorganizowanego oporu przeciwko komunistom jeszcze w okresie przedsierpniowym. W momencie wprowadzenia stanu wojennego pacyfikacja ośrodków oporu w Trójmieście była szczególnie brutalna, gdyż od jej powodzenia zależał rozwój sytuacji w całym kraju. 16 i 17 grudnia 1981 r. w centrum Gdańska toczyła się prawdziwa bitwa uliczna z udziałem kilkunastu tysięcy ludzi. Byli zabici i ranni. Do pierwszych internowanych w nocy 13 grudnia dołączali następni. Trwały też niezliczone sądy doraźne i rozprawy przed kolegiami.
Jednym z uwięzionych w Strzebielinku był wybitny działacz opozycji przedsierpniowej, Tadeusz Szczudłowski. Cały Gdańsk znał go jako człowieka niezwykłej odwagi i bezinteresowności. Już w roku 1977 udostępnił swoje mieszkanie na punkt konsultacyjny dla Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Oznaczało to życie w codziennym zagrożeniu, ale przyjmował to jako swój wkład w działalność na rzecz wolnej Polski. Od początku tak stawiał sprawę. Postulat wolnych związków zawodowych traktował tylko jako jeden z etapów prowadzących do pełnej niepodległości. Przemawiał pod pomnikiem Jana III Sobieskiego na 3 maja i 11 listopada, trzy miesiące poprzedzające wielki strajk sierpniowy spędził w gdańskim więzieniu, a potem jako jeden z pierwszych stawił się w Stoczni, skupił wokół siebie grupę młodych stoczniowców, którzy w momentach załamania rozniecali na nowo wśród strajkujących chęć oporu i przetrwania. Do stoczniowych postulatów dopisał żądanie wolnych wyborów, co jednak członkowie Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego uznali za nierealne w tym czasie i Tadeusz musiał ustąpić. Nie dał się aresztować 13 grudnia 1981 r., ale po Nowym Roku wpadł i trafił do Strzebielinka.

Wolni z wolnymi
W obozie pełnił podobną rolę jak podczas wielkiego strajku w stoczni. Organizował opór, wspólne modlitwy, wspólne śpiewy pieśni patriotycznych. Sam tworzył parafrazy znanych pieśni narodowych, wśród nich "Modlitwę strzebielińską", śpiewaną przez uwięzionych na melodię "Pieśni konfederatów barskich":
O Boże Wielki, Panie nasz jedyny,
Znieś niewolnictwo w sercu Europy!
Polska Cię woła, narodów sumienie -
W Tobie zbawienie. (...)

Wolni z wolnymi w duchowej jedności,
Równi z równymi bratać się pragniemy.
Natchnieni duchem Piastów,
Jagiellonów -
Wierni do zgonu...
Pieśń ta i inne, śpiewane sursum corda, brzmiały najpiękniej w dniach odwiedzin internowanych przez rodziny. Odwiedzający, oczekując na wejście, przyłączali się do śpiewu rozbrzmiewającego specjalnie dla nich z baraków i powstawała niepowtarzalna wspólnota ludzi wolnych, niepowtarzalne "nielegalne zgromadzenie", nieprzewidziane w dekrecie o stanie wojennym...

Bóg - Honor - Ojczyzna
W marcu 1982 r. Tadeusz wykonał projekt wielkiego, drewnianego krzyża internowanych, który stał się niebawem ośrodkiem modlitwy i skupienia. Poinformował o swoim zamiarze zaufanych kolegów: Jana Koziatka, Józefa Hamadyka, Bolesława Hutyrę i Ryszarda Szkuata. Krzyż budowali po kryjomu, w stolarni znajdującej się na terenie obozu. Nieocenionej, bezinteresownej pomocy udzieliła im grupa zwykłych więźniów, przywożonych do pracy w Strzebielinku z Wejherowa. Dla nich największą nagrodą była możliwość umieszczenia swojego nazwiska na "takim" krzyżu! Tadeusz wierzy, że dla tych ludzi o powikłanej drodze był to moment zwrotny w życiu.
Krzyż stanął w kaplicy obozowej 10 kwietnia 1982 r. o godz. 12.55, na pięć minut przed przybyciem do obozu z posługą duszpasterską księdza biskupa Jana Nowaka z Gniezna, biskupa pomocniczego Prymasa Polski. Tadeusz Szczudłowski zapamiętał, że ksiądz biskup oraz wszyscy obecni kapłani i internowani byli wstrząśnięci widokiem i symboliką krzyża internowanych. "Podczas Mszy św. zwróciłem się do Księdza Biskupa z prośbą:
'Księże Biskupie, Ojcze i Pasterzu. Krzyż ten zbudowaliśmy tu, w obozie. Prosimy Cię o poświęcenie go jako znaku naszej wiary w powszechne odrodzenie ludzkości i niezłomnej nadziei, że już wkrótce Ojczyzna nasza będzie wolna i niepodległa. Prosimy Cię też, Księże Biskupie, i was drodzy obecni, o złożenie swoich podpisów na tym krzyżu'".
Po poświęceniu krzyża oraz odśpiewaniu przez internowanych pieśni "Wisi na Krzyżu", "O Panie, któryś jest na niebie" oraz "Boże, coś Polskę", ksiądz biskup wygłosił przemówienie, przypominając znaczenie znaku krzyża w dziejach Narodu Polskiego i głęboki sens cierpienia - także tego, które stało się udziałem uwięzionych w Strzebielinku i wszystkich ludzi dotkniętych przez stan wojenny. Po uroczystości ksiądz biskup i wszyscy obecni w kaplicy podpisali się na rewersie krzyża.
Miejsca nie zabrakło dla nikogo, kto w taki sposób chciał podkreślić swoją solidarność z całą strzebielińską wspólnotą. Krzyż miał wysokość ponad 3 metry i był wykonany z sosnowego, nieokorowanego półpnia, osadzonego w pniaku, jakby był wrośnięty w ziemię. Postać Ukrzyżowanego była wykonana z dwóch białych prześcieradeł, z głową przewieszoną przez koronę z drutu kolczastego, opasującą również pień krzyża. Ręce i nogi były przebite gwoździami i przywiązane powrozami. W bok był wbity grot włóczni z ułamanym drzewcem i przywieszoną w tym miejscu czerwoną wstążką. U góry krzyża była umocowana tabliczka z napisem INRI. Na płaskim rewersie krzyża umieszczono wykonane z metalu słowa: BÓG - HONOR - OJCZYZNA.

Znak
Tadeusz Szczudłowski wspomina: "Wszystkie spotkania pod krzyżem w Strzebielinku, te nabożne, patriotyczne i te osobiste, dobitnie potwierdzały słowa poety: 'Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem'. Władze zdawały sobie sprawę, jak ogromne znaczenie ma ten krzyż dla internowanych w ich oporze i niezłomnym trwaniu. Zdawały też sobie sprawę ze znaczenia wystawienia tego krzyża na widok publiczny. Trzeba było się liczyć, że jeżeli wcześniej nie zniszczą go, to na pewno nie pozwolą, aby był wyprowadzony z obozu i zachowany. Niebawem się to potwierdziło. Jednego z więęniów nakłaniano, aby podpalił kaplicę. Nie powiodły się starania o zabranie krzyża z obozu, podjęte przez księdza kapelana Tadeusza Błońskiego i księdza prałata Henryka Jankowskiego. W tej sytuacji postanowiłem wykonać dokumentację krzyża. Zrobiłem rysunki z dokładnymi pomiarami oraz precyzyjnie odkalkowałem całą tylną jego powierzchnię z podpisami, uwzględniając nawet kolory długopisów, na kalce technicznej dostarczonej mi przez ks. kapelana Błońskiego. Całą dokumentację wyniósł ksiądz kapelan i przekazał ją na przechowanie dr. Eugeniuszowi Myczce [nieżyjącemu już wybitnemu działaczowi PSL, współpracownikowi Stanisława Mikołajczyka - P.Sz.]. Następnie wspólnie z kolegami internowanymi, którzy brali udział w budowie krzyża, wykonaliśmy dokładne kopie wszystkich elementów tego wystroju. Elementy oryginalne były zastępowane przez kopie i potem były wynoszone przez ks. Błońskiego poza obóz. W sumie cała dokumentacja krzyża i cały jego wystrój znalazł się w ukryciu, poza obozem!
Jak było do przewidzenia, władze nie pozwoliły zabrać krzyża z obozu. Został on tam jako ostatni pod strażą, niczym najniebezpieczniejszy przestępca, skazany na zawsze. Nie zapomnieliśmy jednak o naszym krzyżu i nadal staraliśmy się go zabrać z obozu. Niestety, tuż przed Bożym Narodzeniem 1982 r. zniknął. Wszelkie nasze poszukiwania po całej okolicy obozu były bezskuteczne. Mówiono, że jeden ze strażników wykradł krzyż i sprzedał jakiemuś cudzoziemcowi. Jak było naprawdę, dziś nie wiemy".

Wiemy!
Dziennikarki z Gdańska Ryszarda Wojciechowska ("Dziennik Bałtycki") i Hanna Wilczyńska-Toczko (Radio Gdańsk) dokonały w ostatnich dniach niezwykłego odkrycia. Oryginał krzyża internowanych nie został zniszczony ani nigdy nie opuścił Polski. Na krótko przed rozwiązaniem obozu "wykradł" go w nocy jeden ze strażników strzebielińskich i schował na terenie swojego gospodarstwa, mieszkał bowiem w Strzebielinku. Obawiał się, tak jak uwięzieni, że krzyż może zostać zniszczony jako pamiątka stanu wojennego. SB poszukiwało krzyża, ale nasz strażnik przed nikim się nie zdradził. Nie wiadomo, dlaczego tak długo ukrywał swoją tajemnicę. Przez pierwsze lata się bał. To zrozumiałe. A teraz? Może wstydził się, że był strażnikiem w obozie? Nie chce nawet, by podawać jego nazwisko do wiadomości publicznej. Krzyż uznał za wotum, które trzeba ocalić jako pamiątkę złego czasu. Pielęgnował go, konserwował. To zdumiewające i piękne zarazem: największymi pomocnikami Tadeusza Szczudłowskiego w dziele budowy i zachowania krzyża okazali się zwykli więźniowie i strażnik obozu! Krzyż jednoczy ludzi, niezależnie od tego, po której są stronie! Tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem...

Kopia
Na początku stycznia 1983 r. Tadeusz Szczudłowski, przekonany, że krzyż internowanych został zniszczony, z grupą byłych kolegów z obozu - Bolesławem Hutyrą, Józefem Hamadykiem i Wojciechem Dobrzyńskim - z pomocą dr. Eugeniusza Myczki, podjął starania o odprawienie w bazylice Wniebowzięcia NMP w Gdańsku Mszy św. dziękczynnej za uwolnienie internowanych; zarazem błagalnej - o uwolnienie wszystkich więźniów politycznych.
"Postanowiliśmy odtworzyć krzyż strzebieliński i wystawić go w bazylice w czasie tej Mszy św. Ksiądz prałat Stanisław Bogdanowicz wyraził zgodę, a kuria biskupia tę zgodę potwierdziła. Krzyż - na podstawie posiadanej dokumentacji i oryginalnych elementów wystroju - został precyzyjnie odtworzony w stolarni kościoła Bożego Ciała w Gdańsku Pieckach i 15 stycznia 1983 r. przewieziony do zakrystii bazyliki NMP. Reakcja SB była natychmiastowa. Zażądano od władz kościelnych, aby nie dopuściły do wystawienia krzyża na widok publiczny".
Zakazu nie usłuchano. Zaplanowana Msza św. została odprawiona 16 stycznia 1983 r. o godz. 18.00. Krzyż ustawiono obok głównego ołtarza. W Eucharystii uczestniczyło kilkuset byłych więźniów politycznych z różnych okresów PRL i byłych internowanych oraz około 10 tysięcy wiernych z całego Trójmiasta. To były niezapomniane chwile.
Dziś replikę krzyża internowanych przechowuje gdański IPN. To jedyny w swoim rodzaju "dokument" w zbiorach IPN, uratowany przed zniszczeniem. Dokument "pisany", bo na rewersie krzyża znajduje się kilkaset nazwisk ludzi nieprzeciętnych. Jest tam również nazwisko Lecha Kaczyńskiego, prezydenta RP. Nazwisko Tadeusza Szczudłowskiego widnieje na samym dole, tuż przed "Modlitwą strzebielińską". Niektóre nazwiska z repliki krzyża są już trudne do odczytania. Mamy nadzieję, że oryginał pomoże uzupełnić te braki, by czas nie zniszczył tego, czego nie udało się zniszczyć ludziom.
Tekst i zdjęcia Piotr Szubarczyk, IPN Gdańsk
"Nasz Dziennik" 2006-12-13

Autor: wa