Krzyż generała "Nila"
Treść
Nie spodziewałem się, pisząc niedawno recenzję filmu Ryszarda Bugajskiego  "Generał 'Nil'", że tak szybko znajdę mocne potwierdzenie dla jednej z zawartych  tam myśli: generał August Emil Fieldorf "Nil" dokonał świadomego, przemyślanego  wyboru, decydując się pozostać w kraju opanowanym i gnębionym przez Sowietów.  
Doskonale zakonspirowany i niezidentyfikowany - mimo aresztowania  przez NKWD i dwuletniego pobytu w sowieckim obozie koncentracyjnym - pozostawał  anonimowym Walentym Gdanickim. Mógł w każdej chwili, korzystając ze swych  konspiracyjnych kontaktów, przedostać się na Zachód. Ale on robi coś wręcz  przeciwnego: ujawnia się i powiada, że chce pozostać w kraju, choć przecież  nieraz widział na ulicy przejawy bolszewickiej nienawiści wobec Armii Krajowej.  Już nie tylko sławetny plakat Włodzimierza Zakrzewskiego (dziś nazywanego  "polskim malarzem postimpresjonistą"!) "Olbrzym i zapluty karzeł reakcji"  drukowany w Łodzi w roku 1945, ale stokroć ohydniejszy, anonimowy napis  propagandowy, rozlepiany na murach polskich miast: "Precz z AK i NSZ -  pomocnikami Hitlera!".
Czy mógł się spodziewać rozmiarów cierpienia i  upokorzenia, któremu będzie musiał stawić czoło? Czy pomyślał, że sowiecki "sąd"  w Warszawie będzie go obwiniał nawet o zbrodnie niemieckie [!], ponieważ służąc  w AK, podobno "opóźniał wyzwolenie kraju"? [!]. Myślę, że wszystkiego nie  przewidział, choć miał okazję poznać bolszewików - zarówno w czasach młodości,  gdy z nimi walczył, jak w czasie wojny, wreszcie podczas zesłania do  Swierdłowskiej Obłasti.
Nie rozpaczajcie
To wszyst ko było  jednak mniej ważne. Decyzja "Nila" o pozostaniu w kraju i wystawieniu się na  razy była bowiem świadomym wyborem. Była najwyższym aktem solidarności z  cierpiącymi rodakami, zwłaszcza z byłymi podkomendnymi, poniewieranymi i  prześladowanymi przez sowiecką policję polityczną za oddanie Sprawie. Mieć  nadzieję wbrew brakowi nadziei. Contra spem spero. To była ta wielka idea, która  nim kierowała! I jeszcze jedna, która wiąże się z głębokim sensem pseudonimu  "Nil": nil desperandum (z "Pieśni" Horacego) - nie rozpaczajcie! Tak myślał w  roku 1940, wracając kurierskim szlakiem z Anglii do okupowanego kraju, i tak  myślał jesienią 1947 roku, gdy po powrocie z zesłania zorientował się w sytuacji  i uznał, że antysowiecka konspiracja zbrojna nie ma już szans w nowej sytuacji,  ale że trwać trzeba na wszelkie możliwe sposoby.
Miesiąc po tym, jak Emil  Fieldorf wysiadł z sowieckiego transportu na stacji Biała Podlaska (październik  1947 r.), Stanisław Mikołajczyk ucieka z Polski (listopad 1947 r.). Jest  "realistą", uznaje, że jego misja jest skończona. Innego zdania jest "Nil",  innego zdania był też rotmistrz Witold Pilecki. Oni też byli "realistami", tylko  w inny sposób. Ich realizm podpowiadał im, że walka z sowietyzacją Polski to  najważniejsze zadanie - nie na najbliższy czas, ale prawdopodobnie na lata. Że z  londyńskiego azylu - aczkolwiek bardzo Polsce potrzebnego - można walczyć, ale  nie można dać świadectwa, które jest potrzebne w kraju na co dzień. Być. Trwać.  Świadczyć. Nawet w milczeniu. Nie pozwalać na moralną degenerację Narodu  uwodzonego przez atrakcyjne dla wielu ludzi hasła "rewolucji społecznej",  "demokracji ludowej" i podobne sowieckie marchewki podawane na zmianę z ubeckim  knutem. Ta potrzeba świadectwa w przypadku "Nila" był tak daleko posunięta, że  podczas przesłuchania na pytanie: "Jaki jest wasz stosunek do Związku  Radzieckiego", odpowiada spontanicznie: "Wrogi!", choć to odpowiedź  nieroztropna, udzielona wrogowi. "Nil" wyjaśnia, że jego stosunek do Sowietów  wynika z doświadczeń wojny lat 1919-1920 i z doświadczeń lat ostatnich. Na  pytanie o stosunek do "nowej Polski" odpowiada zgodnie ze swym przekonaniem:  "Wyczekujący". Bo "Nil" spodziewa się, że opresja sowiecka w końcu będzie  stopniowo ustępować, ponieważ Polska jest za dużym kęsem, nawet dla sowieckiego  Lewiatana. Polskie tradycje niepodległościowe są zbyt głęboko ugruntowane, więc  Lewiatan w końcu się zadławi, a zmiany, jakich w Polsce dokona, będą dotkliwe,  ale tylko powierzchowne. Słowa Piotra Wysockiego z narodowego arcydramatu są  znów aktualne, jak w XIX wieku: "Nasz naród jak lawa, z wierzchu zimna i twarda,  sucha i plugawa, lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi. Plwajmy na tę  skorupę i zstąpmy do głębi". I sens tych słów się nie zmienił. Lawa to  zniewolony ogół Polaków, wśród nich wielu zdeprawowanych wojną, gotowych przyjąć  ofertę wroga, w przekonaniu, że "i tak nic się nie da zrobić", więc "trzeba iść  z prądem". Ale pod zimną, zastygłą skorupą rozwija się prawdziwe polskie życie i  toczą się ważne, "nocne rodaków rozmowy".
Niech się stanie
Jest  czerwiec roku 1950. Emil Fieldorf czuje się coraz bardziej osaczony przez  bezpiekę. Nie żałuje jednak, że się ujawnił. Zrobił to przecież z rozmysłem. Nie  mógł opuścić tych, którzy patrzyli w niego tak, jak on kiedyś patrzył w  Komendanta. Janina Fieldorfowa przytaczała w roku 1977 jego słowa z tamtego  czasu, gdy wspominał podkomendnych, zwłaszcza harcerzy z "Parasola" i "Zośki",  których los najbardziej go poruszał: "'Dobrych żołnierzy miałem - i tylu ich  zginęło'... Głos mu drżał, kiedy mówił o nich". Kto wie, może ostateczna decyzja  o pozostaniu w kraju zapada po tym, jak siepacze z UB zamordowali na Koszykowej  25-letniego Janka Rodowicza "Anodę" (początek stycznia 1949 r.), jednego z  bohaterów "Kamieni na szaniec" Aleksandra Kamińskiego, harcerza 21. Warszawskiej  Drużyny Harcerskiej, legendarnej "Pomarańczarni"? Tak mogło być, bo "Nil" za  takich jak Janek czuł się odpowiedzialny do końca życia.
24 czerwca 1950 r.  były imieniny Janiny. "Nil" sprawił żonie szczególny prezent, zachowany do dziś  w domu Marii Fieldorf-Czarskiej. Prosty drewniany krzyżyk, bez pasyjki,  przypominający krzyżyki stawiane na anonimowych mogiłach żołnierskich lub te  powojenne krzyżyki z numerami umieszczane w miejscach anonimowego pochówku ludzi  skazanych na śmierć (tak niekiedy robiono, nie zawsze grzebano potajemnie,  zacierając wszelkie ślady). Krzyżyk został starannie "wbity" w niewielki kawałek  jodłowego pniaczka przypominającego kształtem grób. Janina Fieldorfowa zamarła,  gdy jej to podał, a potem wybuchła płaczem. W tym płaczu był zarówno żal do  męża, jak i przeczucie tego, co już nieuniknione. Potem przez wiele lat  przechowywała pieczołowicie tę pamiątkę i znak zarazem, nie pozwalała jej  dotknąć. To ten krzyżyk-znak sprawił zapewne, że reszta jej życia była  nieustannym rozważaniem nie tylko okoliczności, ale i sensu życia męża. Od roku  1957 systematycznie zapełniała kolejne bruliony zapiskami nietkniętymi jeszcze  przez historyka.
Egzekwie 1960
Zacytujmy - za zgodą pani Marii  Fieldorf-Czarskiej - jedno z tych nieznanych wspomnień z listopada 1960 roku.  Janina Fieldorfowa przyjechała - razem z córką Krystyną i jej bliskimi - z Łodzi  do Warszawy na Mszę św. w intencji generała "Nila" u Ojców Jezuitów. Głównym  celebransem był Sługa Boży o. Tomasz Rostworowski, postać dziś już legendarna,  także więzień polityczny, aresztowany w styczniu 1950 r., jeszcze przed "Nilem",  skazany na 12 lat więzienia za "działalność antypaństwową". Był dzień roboczy,  środa, 16 listopada 1960 roku. Janina Fieldorfowa spodziewała się skromnego  nabożeństwa w gronie najbliższych. "Rano pojechałam do Warszawy. O 17 byłam na  miejscu. Na kościele, a właściwie na kaplicy ojców jezuitów na Rakowieckiej,  wisiała klepsydra, wykaligrafowana pięknie przez Mariana [Neya - męża Krystyny -  przyp. red.]. W kościele było już sporo ludzi i stał katafalk, a na nim wiązanka  z wstęgą Virtuti Militari. Pociemniało mi w oczach, nogi się ugięły... Msza św.  była celebrowana bardzo uroczyście przez ojca Tomasza Rostworowskiego.  Asystowali diakoni i klerycy ze świecami. Śpiewał chór Seminarium Duchownego.  Ściskałyśmy się z Krysią za ręce. Tak bardzo panowałam nad sobą, żeby się nie  rozszlochać. Najgorzej było, jak po Mszy św. ksiądz wyszedł na środek kościoła i  zaczęły się egzekwie. Krystyna nie wytrzymała i zaczęła szlochać. Mnie też łzy  płynęły strugą po twarzy, ale tak strasznie żal mi było Krysi, że zaczęłam ją  uspokajać i pocieszać. A potem tłum ludzi mnie otoczył. Panie, których nie  widziałam od lat - ściskały mnie i płakały. Panowie pochylali głowy i całowali  ręce...".
Tak wyglądało "ciche" nabożeństwo w roku 1960. "Nil" żył w pamięci  Polaków, choć był skazany na zapomnienie. Nawet "rehabilitację" z roku 1957  komuniści skrywali, nigdzie tego nie ogłaszając, nie dając satysfakcji  najbliższym i podkomendnym generała.
Miałam sen
W zapiskach  Janiny Fieldorfowej wielokrotnie pojawiają się sny, niezwykła duchowa łączność z  zamordowanym mężem. Nie ma w nich kaźni i śmierci. Jest Emil ponad czasem lub w  obrazach z ich wspólnego życia:
"25 stycznia 1959. Śnił mi się Emil. Młody,  piękny, w mundurze, w czapce wojskowej. Zjawił się z jakimś kolegą. To było  gdzieś na wsi. I była Zosia. Mówił, że teraz będzie już wszystko  dobrze"...
"Niedziela, 12 listopada 1961. Śniło mi się, że szłam z Emilem  jakąś nieznaną mi okolicą i w nieznanym kierunku. W pewnej chwili nieśmiało  wzięłam go pod rękę i przytuliłam się. Pomyślałam, że może niepotrzebnie tak  robię, pomyśli, że mu się narzucam. I puściłam jego ramię, lecz wtedy on sam  wziął mnie pod rękę i poczułam się taka szczęśliwa! I tak doszliśmy do jakiegoś  domku, jakby podmiejskiego, zniszczonego. Jesteśmy w tym domku, u jakiejś  kobiety z córkami. Przyjmują nas gościnnie, choć wcale tych ludzi nie znam. Są  tam młode córki, wszystkie pięknie postrojone. A ja mam podarte  buty"...
Duch polskiego oficera
Generał Emil Fieldorf "Nil"  dźwigał swój krzyż i wystawiał się na razy, choć tak bardzo pragnął spokoju po  latach nieustannego zagrożenia w codzienności Polskiego Państwa Podziemnego. Tak  bardzo tęsknił do życia rodzinnego, które w pełni doceniamy dopiero po  osiągnięciu wieku dojrzałego. Ale wbrew tym pragnieniom i pokusom wybrał  cierniową drogę, bo tak mu podpowiadało sumienie i żołnierski honor. A co to  znaczy honor polskiego oficera? W zachowanych po "Nilu" książkach znalazłem  "zaczytaną", wielokrotnie dotykaną jego rękami skromną książeczkę wydaną w roku  1919 w Lublinie - u samych początków oficerskiej drogi Emila Fieldorfa. Autorem  był major Wojska Polskiego Artur Ganczarski. Tytuł: "Ochrona czci w Wojsku  Polskim". Już w pierwszych słowach autor powiada: "W radosnej dobie  zmartwychwstania Ojczyzny i wskrzeszenia świętych dla Polski tradycji naszych  wojsk, pełnych wawrzynów i chwały, wysuwa się na pierwszy plan korpus oficerski,  jako czynnik najzaszczytniejszej i najwierniejszej służby dla Ojczyzny. Szczytne  swe zadania spełnić może jednak tylko oficer o nieskazitelnym charakterze,  umiejący szanować cześć własną i cudzą, tudzież godność swego stanu (...). W  młodym naszym wojsku korpus oficerski tworzą przeważnie oficerowie różnego  pochodzenia i wyszkolenia, przesiąknięci nieraz duchem obcych armii.  Wskrzeszając tradycję własną, wydaje się zadaniem pierwszym tchnąć w korpus  oficerski jednolitego ducha, skierować czucie honorowe wszystkich jego członków  w jedno łożysko".
To zadanie Rzeczpospolita Polska wykonała wzorowo. Polski  korpus oficerski, wychowany w szacunku dla żołnierskiego honoru, nie zawiódł w  godzinie próby. Może dlatego Stalin uznał, że droga do zniewolenia Polski  prowadzi przez unicestwienie tych, których zgiąć i "zresocjalizować" nie można?  Czy późna śmierć "Nila" nie była dopełnieniem Katynia?
Słyszałem niedawno, że  grupa oficerów obecnego Wojska Polskiego założyła stowarzyszenie, którego  zadaniem jest odrodzenie wartości polskiego korpusu oficerskiego, zwłaszcza  pojęcia żołnierskiego honoru. To dobrze. Bo żyjemy w czasach, kiedy znowu, tak  jak w roku 1919, wielu oficerów "przesiąkniętych jest jeszcze duchem obcej  armii". Trzeba "tchnąć w korpus oficerski jednolitego ducha". Niech "Nil" będzie  patronem w tym dziele. Czołem, panowie oficerowie!
Piotr  Szubarczyk
"Nasz Dziennik" 2009-04-16
Autor: wa
 
                    