Kremlowska polityka siły
Treść
Z prof. Brunonem Gollnischem, wiceprzewodniczącym Frontu Narodowego, rozmawia Franciszek L. Ćwik
Jaka jest Pańska ocena konfliktu gruzińsko-rosyjskiego?
- Należy wyrazić głębokie ubolewanie, że walczą ze sobą dwa chrześcijańskie narody. Interwencja rosyjska jest nie do zaakceptowania, bo rosyjskie argumenty obrony mniejszości narodowych, domagania się niepodległości dla Osetii i Abchazji są grą służącą jedynie interesom Moskwy. Jeżeli Rosja tak bardzo troszczy się o separatystyczne terytoria gruzińskie, to dlaczego nie przyznaje niepodległości Czeczenii czy Inguszetii, które znajdują się w jej granicach? Polityka Kremla jest o tyle niebezpieczna, że stwarza precedens militarnego rozstrzygania konfliktów i siłowego sposobu obrony rosyjskich interesów narodowych. Warto przypomnieć, że na Kaukazie takich ognisk zapalnych jest wiele. Wystarczy wskazać chociażby bogaty w ropę Azerbejdżan z problemem Górnego Karabachu, o który toczy on spór z popieraną przez Moskwę Armenią. Mam nadzieję, że dyplomatyczne wysiłki, zwłaszcza Unii Europejskiej, doprowadzą do pokojowego zażegnania tego konfliktu.
Jak ocenia Pan postawę Stanów Zjednoczonych?
- Jak najbardziej krytycznie. Sieją one niepokój, stwarzają złudne nadzieje, a to często kończy się tragicznie. Tak było z Irakiem i nieco podobnie jest w Gruzji.
Jest czymś chyba zrozumiałym, że byłe republiki ZSRS czy też państwa byłego bloku wschodniego upatrują w USA swojego wojskowego sojusznika w obronie przed rosyjskim imperializmem...
- Oczywiście, ale trzeba też myśleć realnie. Było oczywiste, że amerykańska interwencja w Iraku niczego nie rozwiąże i będzie służyć jedynie źle zdefiniowanym interesom amerykańskim. Wydaje się też, że szybkie rozszerzanie NATO, w sytuacji rozwiązania Paktu Warszawskiego, zostało odczytane przez Rosję jako próba jej militarnego okrążenia i to też być może determinuje jej obecne posunięcia. Sądzę, że na obecnej wojnie z Gruzją Moskwa więcej traci, niż zyskuje. Oby tylko potrafiła wyciągnąć z niej konstruktywne wnioski.
Czy Unia Europejska stanęła na wysokości zadania?
- Unia po raz kolejny udowodniła, że nie jest wspólnotą. Nie sposób nie zauważyć, że zasadnicze różnice w podejściu do wojny z Gruzją dyktowane są interesami narodowymi, mimo że Nicolas Sarkozy starał się kreować na osobę mówiącą w imieniu wszystkich 27 państw. Jest czymś oczywistym, że wraz z rozszerzaniem się Unii powiększają się trudności w uzgadnianiu wspólnego stanowiska - każdy kraj broni swoich interesów, i tego nie da się uniknąć. Nie pomogą tu deklaracje unijnych biurokratów o jedności i solidarności. Czy się komuś podoba, czy nie, narody w Unii funkcjonują osobno i mają własne priorytety. Dlatego mowa o wspólnej unijnej polityce zagranicznej jest nieporozumieniem.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2008-08-18
Autor: wa