Klucze do pokoju leżą w Waszyngtonie
Treść
Z dr. Adamem Bieńkiem, adiunktem w zakładzie arabistyki Instytutu Filologii Orientalnej Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozmawia Jacek Szpakowski
Czy zbombardowanie przez izraelskie lotnictwo bloku mieszkalnego i śmierć niewinnych cywilów może być punktem przełomowym w tej wojnie?
- Izrael stosuje w tej chwili politykę terroryzmu państwowego. Jesteśmy świadkami ostrzału budynków mieszkalnych, a ze strony izraelskiej padają tylko sformułowania, że za to wszystko odpowiada Hezbollah, ponieważ z Kany ostrzeliwano Izrael. Na pewno w konflikcie tym nastąpiło kilka punktów przełomowych. Sam fakt, że w pewnym momencie Izraelczycy, uzbrojeni w samoloty i broń ciężką, musieli cofnąć się od dwóch bastionów Hezbollahu, oznacza, że prysł mit o pewnej niezwyciężoności armii izraelskiej. Tutaj trzeba pamiętać, że wojna siedmiodniowa pokazuje nam, iż jest to armia świetnie wyszkolona do działań na zasadzie wojny błyskawicznej, natomiast nie posiada rezerw na długotrwały konflikt zbrojny. Fakt, że Izraelczycy boją się prowokować otwarte wystąpienia przeciwko Syrii, wysyłając tylko samoloty szpiegowskie, pokazuje, że Tel Awiw obawia się eskalacji działań. Izrael ujawnił w tym konflikcie ciemną stronę swej polityki. Pokazał, że do utrzymania swej supremacji na Bliskim Wschodzie gotów jest mordować ludność cywilną.
Czy w obecnej sytuacji istnieje jakakolwiek szansa na pokój w Libanie?
- Według mnie, absolutnie nie. Niestety, wizyta pani Condoleezzy Rice na Bliskim Wschodzie wskazuje, że Stany Zjednoczone, rządzone przez tzw. neokonserwatystów, są zdecydowane forsować politykę dławienia każdego ruchu sprzeciwu wobec ich globalnej strategii i do tego też zachęcają Izrael. W tej chwili bardzo ciężko jest powiedzieć, kto kogo bardziej zachęca: czy Izrael Amerykanów, czy Amerykanie Izrael. Na pewno w najbliższych tygodniach nie dojdzie do przełomu. Może natomiast nastąpić moment zawieszenia broni, może wprowadzi się siły ONZ. Natomiast wydaje się, że ONZ nie pali się do takich zadań, biorąc pod uwagę to, że Izrael z premedytacją zbombardował misję tej organizacji, ponieważ była po prostu niewygodna. Obawiam się, że w najbliższych dniach będziemy świadkami eskalacji konfliktu. Nadal podtrzymuję zdanie, że Syria i Iran nie wyślą swoich wojsk, jeśli nie zostaną sprowokowane i o ile nie nastąpi akt otwartej agresji przeciwko tym krajom. Przywódcy tych krajów naprawdę próbują zapanować nad sytuacją. Mamy raczej do czynienia z nietrafioną próbą spacyfikowania Libanu, tyle tylko, że ta próba się nie udała, ponieważ Izrael wzbudził oburzenie międzynarodowe.
Czy ONZ jest w stanie cokolwiek zrobić, by zakończyć tę eskalację przemocy, czy też po raz kolejny pokaże swoją bezradność?
- Obawiam się, że ONZ od początku była organizacją bezsilną. Słabość tkwi w założeniu, że posunięcia zdecydowane i ostre muszą być zaakceptowane przez Radę Bezpieczeństwa. Wiadome jest, że Stany Zjednoczone zawetują jakiekolwiek posunięcia, które będą nie na rękę Izraelowi. Natomiast pomysł Izraela, żeby to siły ONZ rozbrajały Hezbollah, jest z gruntu nietrafiony, ponieważ ONZ stałaby się stroną w konflikcie. Oznaczałoby to wyręczenie sił izraelskich, które z Hezbollahem sobie nie radzą. Ewentualną stroną, która w tym konflikcie byłaby w stanie cokolwiek zdziałać, byłoby NATO, ale na pewno nie prowadzone przez Amerykanów, gdyż byłoby to odbierane na Bliskim Wschodzie jednoznacznie.
Gdzie, Pana zdaniem, znajduje się klucz do skutecznego i trwałego rozwiązania konfliktu w Libanie?
- Niestety, klucz znajduje się w administracji amerykańskiej. Nie przewiduję jednak, by sięgnięto po niego do czasu kolejnych wyborów prezydenckich. Zanim obecna ekipa neokonserwatystów nie odejdzie, nie powinniśmy się spodziewać rozwiązania tej kwestii. Kiedy za plecami Izraelczyków pojawia się Condoleezza Rice, czują oni poparcie jedynego pozostałego na świecie supermocarstwa. Nie ma obecnie większego znaczenia stanowisko krajów europejskich czy Chin, klucze do pokoju leżą w Waszyngtonie.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2006-07-31
Autor: wa