Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Kisielińska epopeja

Treść

Kisielin, jedna z blisko stu wołyńskich miejscowości zaatakowanych w "krwawą niedzielę", 11 lipca 1943 r., przez zbrodniarzy spod znaku Ukraińskiej Armii Powstańczej, jest nie tylko symbolem martyrologii Polaków na Kresach, ale również ich bohaterstwa i niezłomności. Ukraińskim bandytom udało się wprawdzie bestialsko zamordować w Kisielinie blisko 90 uczestników niedzielnej Mszy św., ale prawie drugie tyle przeżyło po całodziennej obronie w kościelnych zabudowaniach.
Dzięki Stowarzyszeniu "Kresy, pamięć, przyszłość" w 66. rocznicę rzezi wołyńskiej, w niesamowitej scenerii stojących do dziś potężnych ruin kisielińskiego kościoła, została odprawiona Msza Święta. Tak jak pamiętnej niedzieli rozpoczęła się o godz. 11.00, z lipcowego nieba, jak wtedy, padał rzęsisty deszcz, a wokół polowego ołtarza zgromadziły się rodziny tych, którzy w 1943 r. ginęli tu tylko dlatego, że byli Polakami.
- Niech staną przed naszymi oczami te wszystkie matki, które marzyły o przyszłości swoich dzieci, a tutaj i w podobnych temu miejscach ona się skończyła. Niech Bóg będzie dla nich nagrodą - mówił ks. ppłk Mirosław Kurianiuk, kapelan Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej.
- Mama nieraz opowiadała o tych wydarzeniach, ale żadne opowieści nie zastąpią obecności w tym miejscu - wyznała Urszula Dec, córka uratowanej z masakry w kościele Adeli Ziółkowskiej.
Kisielińska Częstochowa
Ukraińcy okrążyli kościół w Kisielinie przed zakończeniem niedzielnej Sumy, po uprzednim zaryglowaniu dróg dojazdowych do miasteczka. Wychodzących po Mszy św. Polaków przywitały strzały karabinowe. Padli pierwsi zabici. Przerażeni, bezbronni ludzie zamknęli się w kościele. Tam w panice blisko połowa z nich postanowiła poddać się wzywającym do otwarcia kościoła banderowcom, pozostali zabarykadowali się na piętrze przylegającej do kościoła plebanii. Ci, którzy zdali się na łaskę banderowców, zostali okrutnie wymordowani za pomocą karabinów, wideł i drągów wewnątrz kościoła i obok przy dzwonnicy. Kilka osób ukrytych w zakamarkach świątyni spłonęło po podpaleniu jej przez bandytów.
Pozostali przy życiu rozpoczęli, zdawało się, beznadziejną obronę swojej kisielińskiej Częstochowy. Na piętrze murowanej plebanii znalazło się niemal 80 osób uzbrojonych w... jedną siekierę. Naprzeciw mieli dysponujących bronią maszynową i granatami Ukraińców. To, co się działo przez następne 11 godzin, zakrawa na cud. Grupa blisko 20 mężczyzn, wspartych przez kilka kobiet, za pomocą rzucanych przez okna cegieł, kafli z rozebranego pieca i domowych sprzętów, pod ogniem karabinów odpierała ponawiane ataki banderowców. Gdy Ukraińcy podpalili zabarykadowane drzwi, obrońcy gasili je uzbieranym w wiadra moczem. Rzucane do środka granaty odrzucali z powrotem. Mało kto wierzył w ocalenie. Znajdujący się wśród nich ksiądz, dopóki nie otrzymał postrzału w twarz, przygotowywał swoich parafian na śmierć, spowiadając i udzielając ostatniego namaszczenia. Zabitych i rannych obrońców zastępowali inni, ciskając we wspinających się po drabinach banderowców cegłami. Jednego strącili, rzucając mu na głowę... maszynę do szycia.
Gdy w środku nocy wśród dogasających zgliszcz wokół plebanii zapanowała przejmująca cisza, nikt z obrońców nie wierzył w ocalenie. Zrozumieli, że przeżyli, dopiero wtedy, gdy po spuszczeniu się z okna po linie stanęli na ziemi, a z ciemności nie posypał się na nich grad banderowskich kul.
Ziółkowscy odkrywają korzenie
- Nasza mama wychodziła razem z innymi przez okno na piętrze - mówi Urszula Dec. - Opowiadała nam, że gdy spuszczali się po linie, szuranie butami po ścianie wśród ciszy wydawało się tak ogromnym hałasem, że bali się, iż sprowadzi na powrót Ukraińców. Mama była tak przerażona tym, co się stało, że po ucieczce z kościoła przez tydzień ukrywała się w zbożu mimo deszczy, grzmotów i ulew.
Z ponad 20 członków rodziny Ziółkowskich, którzy uczestniczyli w Mszy św. w ruinach kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Kisielinie, 66 lat po dokonanej zbrodni nieomal wszyscy po raz pierwszy odwiedzili swoje rodzinne strony. To efekt traumy, jaką przeżyli seniorzy rodu i jaką im przekazali.
- Ostatnia, najstarsza ciocia urodzona w tych stronach, a mieszkająca obecnie w Łapach, odradzała, bała się, że nie wrócimy - mówią. Zapewniają, iż seniorka rodu Adela Ziółkowska, która zmarła trzy lata temu, też by tu nigdy nie przyjechała.
Adela Ziółkowska to jedna z 80 osób ocalonych w kościele. Później pod pseudonimem "Szpileczka", bo była mała i drobna, służyła w partyzantce, a z 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK trafiła do wojska i w stopniu podporucznika doszła aż do Berlina. - Przeszła cały wojenny szlak, widziała straszne rzeczy, zajęcie obozów na Majdanku, i w Auschwitz, stosy trupów. Była bardzo odważną kobietą, za komuny nie bała się mówić tego, co myśli, powtarzała: "A niech mnie zamkną, nie bałam się Hitlera, to teraz też się nie boję". A jednak przeżycia z Kisielina do końca życia wywoływały u niej grozę - mówi jej córka Urszula.
Ziółkowscy znają z rodzinnych opowieści to, co wydarzyło się pamiętnego lipca w Kisielinie. Teraz opowiadają, że to na oczach Adeli skonał jej brat Stanisław Ziółkowski, który łapał i odrzucał ciskane przez Ukraińców w okna granaty, a gdy w końcu wybuch granatu poszarpał mu jedną rękę, kontynuował obronę drugą, w którą też został ranny. Widziała, jak tracił krew, był coraz słabszy, aż wykrwawił się na śmierć.
Antoni Ziółkowski, który po raz pierwszy przyjechał do Kisielina, z dumą opowiada o swoim dziadku Antonim Ziółkowskim. - Nie tylko nazywam się jak on, ale jak mówią, jestem do niego bardzo podobny. Był kowalem i sołtysem. W czasie napadu na kościół dziadek otrzymał postrzał w klatkę piersiową. Kula przeszła na wylot i na plecach zostawiła sporych rozmiarów dziurę - wspomina. Antoni Ziółkowski senior, pomimo ciężkiego postrzału i dużego upływu krwi, przeżył. Z kościoła zabrała go żona Anna. Dożył 90. roku życia.
Ziółkowscy z przejęciem kreślą atmosferę rodzinnej traumy. - Dziadek nie opowiadał o tej tragedii, bardziej mama Adela. Budziła się nocami z krzykiem: "pali się, rąbią". Od dziecka pamiętam ten płacz mamy... Wszystkie okna w domu musiały być pozamykane na noc. Czasami latem się dusiliśmy, ale mama nie dawała okien otworzyć. Bała się, że banderowcy wejdą. Dopiero gdy zasnęła, ojciec po cichutku je otwierał - opowiadają.
- Gdy stałam w tych ruinach, pod tym oknem, z którego spuszczali się głęboką nocą po linie, dopiero wtedy naprawdę zrozumiałam, co przeżyła mama i aż mi ciarki po plecach chodziły - mówi Urszula Dec. - Mama opowiadała nam tę historię od dziecka i wydawała mi się ona wręcz nieprawdopodobna. Ale tutaj zrozumiałam, że żadne opowieści nie zastąpią tego przeżycia, gdy stanie się w tym miejscu. Teraz na mnie kolej, aby przekazać tę historię mojej córce - podkreśla.
Na niewielkim cmentarzyku obok ruin kościoła, w pobliżu zbiorowej mogiły zamordowanych, spoczywają dwie ofiary mordu z rodziny Ziółkowskich - bohaterski Stanisław i jego siostra Antonina, którą banderowcy zadźgali widłami na progu świątyni. Pogrzebała ich w kilka dni po zbrodni matka Anna Ziółkowska. - Pochowała bez trumien, tylko owiniętych w prześcieradła - mówi Urszula Dec.
Niedługo po mordzie rodzina Ziółkowskich, ostrzeżona przez zaprzyjaźnionych Ukraińców, uciekła nocą z Kisielina, zabierając na wóz tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
Włodzimierz Sławosz Dębski, jeden z obrońców plebanii w Kisielinie, w książce pt. "Było sobie miasteczko" doprowadził drzewo genealogiczne Ziółkowskich z Kisielina herbu Korczak do końca XVIII wieku. Dziś mieszkają w różnych regionach Polski: Lubin, Łapy, Zamość, Cieszyn, Poznań, Łomża, Warszawa, Otwock...
Spotkanie z Ukraińcami oznaczało śmierć
Andrzej Bartoszewski, rocznik 1934, był już w Kisielinie dwa lata temu. Tu, w kościele, została zamordowana jego babcia ze strony mamy - Stanisława Kołek. W tym roku udało mu się namówić do wyjazdu siostrę Romualdę Górską. - Wcześniej się bałam, zresztą do dzisiaj mam uraz - wyjaśnia kobieta. - Pamiętam tamte czasy, bo miałam 10 lat. Przez trzy miesiące nie nocowaliśmy w domu, tylko w krzakach. To było straszne, zewsząd dochodziły do nas pogłoski o tych mordach. Czekaliśmy na swoją kolejkę...
W czasie ataku na Świniarzyn, gdzie mieszkali Bartoszewscy, bandyci z UPA zabili drugą ich babcię, tę ze strony ojca. - Gdy był napad, nie miała siły uciekać ze wszystkimi i żywcem ją spalili - mówi pan Andrzej Bartoszewski.
Rodzina uciekła w kierunku Zasmyk, gdzie była polska samoobrona.
- Był z nami jeszcze wujek Bronisław z żoną i synem, nas pięcioro: dwoje rodziców i troje dzieci, oprócz brata Andrzeja jeszcze mały Miecio - opowiada pani Romualda. - Szliśmy nocami i to tylko wtedy, gdy noc była ciemna, bez księżyca.
Wspomina, jak raz natknęli się na oddział Ukraińców. Na szczęście pierwszemu zaciął się karabin i całej rodzinie udało się uciec w zarośla. - Tak już Pan Bóg dał - mówi z przekonaniem pani Romualda.
- Później zaczęli strzelać za nami. Pocisk przeszedł tuż obok mojej nogi - wspomina pan Andrzej.
Przedostali się do Zasmyk, ale z Wołynia wyjechali na dobre dopiero w 1945 roku. Rodzina Bartoszewskich straciła wszystko - wiatrak, 6 hektarów ziemi, cały dobytek. Ale i tak mieli więcej szczęścia niż skoligacona z nimi rodzina młynarzy Lipskich ze Świniarzyna, też tak jak oni posiadająca wiatrak. Zwyrodnialcy z UPA przybili Lipską gwoździami do drzwi kuchennych, a następnie odcięli jej piersi. Nad kilkuletnim synkiem pastwili się, przybijając mu język do stołu.
- Mojej matce i ciotce udało się ujść z życiem z napadu w niedzielę na Mszy św. w Kisielinie, bo były na górce na plebanii - opowiada Henryk Malinowski, pochodzący z Adamówki, polskiej wsi położonej kilka kilometrów od Kisielina. - Opowiadały, że tak jak inne kobiety zbierały mocz do wiader, aby polewać podpalone przez Ukraińców drzwi. Do domu przyszły blisko godz. 4.00, bo kluczyły opłotkami, żeby nie natknąć się na UPA.
Atak na Adamówkę nastąpił dwa dni po masakrze w Kisielinie, we wtorek, 13 lipca, między godz. 8.00 a 9.00. Pan Henryk opowiada, że banderowcy jechali z góry od pobliskich Twerdyń na taczankach, czyli lekkich, czterokołowych, zaprzężonych w konie wozach. Wzdłuż wozu, wsparta o przednią i tylną oś, leżała szeroka, elastyczna deska, na której siedzieli okrakiem "bojcy". Karabiny trzymali zwrócone w obie strony. Jeden obserwował okolicę przez lornetkę. Było ich kilkunastu, bo tylu wystarczyło na bezbronną wieś. Ponieważ zjeżdżali z góry, dokładnie widzieli, jak ludzie chowają się, gdzie kto mógł, w trawę, w kapustę czy w kartofle. Powyciągali ich stamtąd i zgromadzili po kilkunastu w kilku chałupach i stodołach, które podpalili.
- Tego dnia zginął mój dziadek, mama i młodszy brat - mówi cicho ze smutkiem w głosie pan Henryk. - Przeżyłem, bo pasłem krowy z dala od domu. Miałem wtedy 9 lat.
Wśród ludzi uciekających ze wsi spotkał ciocię. Uciekali przez pastwiska w kierunku torfowisk. Później zaszyli się w zboże, doczekali nocy i wrócili do wsi.
- Zastała nas pustka - wspomina pan Henryk. - Bydło pozabierali Ukraińcy, króliki, gęsi i kury gdzieś się rozbiegły, bo psy zaczęły grasować. Kilka obejść było spalonych, reszta splądrowana.
Spalona w stodole rodzina Henryka Malinowskiego została rozpoznana przez ocalałe z masakry jego ciocię i babcię po zachowanych fragmentach ubrań. Ciał nie można było zidentyfikować, ale namoknięte krwią ubrania nie spaliły się doszczętnie.
- I potem ludzie to rozgrzebywali, każdy swoje szmatki poznawał i gromadził do tych szmatek przynależne kości - wyjaśnia pan Henryk. - Ja tego nie widziałem, gdyż ciotka zostawiła mnie w jednej z sąsiednich wsi u jakiś Ukrainek na strychu z sianem. Coś okropnego, przez dwa dni myszy po mnie biegały, byłem głodny, płakałem.
Jak większość ludzi z okolic Kisielina pan Henryk wraz z ciocią i babcią uciekali w kierunku Zasmyk.
- Szliśmy nocami, dnie spędzając w głębokim lesie lub zaszyci w krzakach. Spotkanie Ukraińców oznaczało wtedy śmierć - mówi pan Henryk. - Przedzieraliśmy się z garem smalcu gęsiego z zapieczonym mięsem tych ptaków, których kilka udało nam się złapać koło domu przed odejściem. Tylko że chleba nie było, a potem przez długie lata wspominała ten exodus moja wątroba - kończy swoją opowieść.
Kresy, pamięć, przyszłość
- Dla osób, które lata wojny przeżyły na Kresach, takie historie i przeżycia to codzienność - uważa Krzysztof Krzywiński, prezes Stowarzyszenia "Kresy, Pamięć. Przyszłość". Istniejące od dwóch lat stowarzyszenie za główny cel stawia sobie upamiętnianie i upowszechnianie dziejów Kresów z okresu I i II Rzeczypospolitej. Organizuje w tym celu liczne wyjazdy turystyczno-poznawcze oraz raz do roku podróż z cyklu "Pamięć", w których uczestniczą byli mieszkańcy Wołynia, a także ich potomkowie. Wszystkie te wyprawy organizowane są z udziałem licencjonowanego przewodnika po Kresach. W tym roku w lipcowym wyjeździe na Wołyń wzięło udział blisko 30 osób urodzonych w okolicach Kisielina oraz ich rodziny.
Mimo że istnieje dopiero od dwóch lat i nie zatrudnia nikogo na etacie, stowarzyszenie ma na swoim koncie pokaźny dorobek. Na wniosek byłych mieszkańców kolonii Parośla w powiecie sarneńskim upamiętniło miejsce pierwszego w 1943 r. aktu ludobójstwa na ludności polskiej, stawiając na mogile tablicę pamiątkową z nazwiskami osób zamordowanych w tej miejscowości. Na początku lipca br. stowarzyszenie było koordynatorem uroczystości ku czci zamordowanych mieszkańców kolonii Ludwikówka na Wołyniu, wcześniej w lutym zorganizowało byłym mieszkańcom Huty Pieniackiej i ich rodzinom wyjazd na uroczystości odsłonięcia pomnika poświęconego niemal tysiącu ofiarom zbrodni Ukraińców z SS Galizien.
- Nasze stowarzyszenie zajmuje się również poszukiwaniem grobów lub pozostałości cmentarnych na Kresach. Staramy się te odkrycia dokumentować, a mogiły w miarę możliwości odświeżać i odchwaszczać - mówi Krzysztof Krzywiński.
Pytany, jak wiele bezimiennych polskich mogił na Kresach wymaga upamiętnienia, rozkłada ręce. - Istniejące upamiętnienia obejmują zaledwie niewielki procent mogił Polaków zamordowanych przez nacjonalistów ukraińskich, a te, które powstały, to inicjatywa wyłącznie środowisk kresowych. Szkoda, że nie państwa polskiego.
Adam Kruczek
"Nasz Dziennik" 2009-08-10

Autor: wa