Każdy potrzebuje rachunku sumienia
Treść
Rozmowa z Arturem Siódmiakiem, jednym z najbardziej doświadczonych zawodników reprezentacji Polski piłkarzy ręcznych
Może Pan już rozmawiać o niedawnych mistrzostwach świata bez emocji?
- Szczerze mówiąc, nigdy z tym nie miałem problemu...
To porozmawiamy o nich na chłodno. Co się wydarzyło w Szwecji?
- Ponieśliśmy porażkę. Liczyliśmy na więcej, dużo więcej, a że tak się nie stało, zadecydowało kilka przynajmniej czynników. Począwszy od przygotowania fizycznego, poprzez psychiczne, mentalne, taktyczne. Graliśmy falami, niekiedy odnosiłem wrażenie, że weszliśmy na właściwe tory, by po chwili znów popaść w tarapaty. Nie ma co się oszukiwać, nie wszyscy z nas trafili z formą, prezentowaliśmy się dużo poniżej możliwości. Z drugiej strony wydaje mi się, że nie można było odmówić nam serca i walki. Walczyliśmy, każdy bardzo chciał, aczkolwiek znowu chyba zbyt indywidualnie, za bardzo ciągnąc w swoją stronę. Piłka ręczna to sport maksymalnie zespołowy, gdzie tylko grając drużynowo, kolektywnie, można coś osiągnąć. Gdy ktoś haruje za dwóch, ale sam, nie pcha do przodu zespołu. Tak właśnie długimi fragmentami wyglądała nasza gra na mistrzostwach. Każdy walczył, próbował rzucać, biegać, bronić, wykonywać jakiekolwiek zadania, ale brakowało nam jednego - komunikacji między sobą. Klucza do sukcesu.
Pan przed mistrzostwami nie obiecywał złotych gór, skupiając się na zdobyciu miejsca w olimpijskich kwalifikacjach. Prawdę powiedziawszy, wydawało się ono czymś oczywistym.
- Wiedziałem, że jesteśmy drużyną na tyle doświadczoną i ograną na międzynarodowej arenie, że o to miejsce powinniśmy być raczej spokojni. Pewny nie byłem, bo pewność w sporcie prowadzi do porażki, ale bardzo głęboko wierzyłem, że ten cel osiągniemy. Cel minimum, dodam. Gdy już się okazało, że w Szwecji nie staniemy na podium, bo straciliśmy szansę awansu do półfinału, liczyłem na to, że zakończymy turniej na piątym miejscu. Nie udało się.
Dlaczego?
- Czasem, gdy człowiek poniesie porażkę, coś straci, czuje się na tyle rozczarowany, że trudno mu się podnieść. Dla nas takim momentem była wiadomość, że nie zagramy o medale.
W przeszłości było w tej materii nieco inaczej. Wychodziliście z niesamowitych opresji.
- Wiem. Ale tym razem w naszym zespole zabrakło tej iskry, tego czegoś, co stanowiło o jego sile. Ducha drużyny, który powodował, że jeden za drugim byłby w stanie skoczyć w ogień.
Niektórzy mieli pretensje, że skupialiście się na walce o miejsce w kwalifikacjach, zamiast mierzyć wprost w medal. I to złoty.
- Czyli że byliśmy minimalistami. Proszę mi wierzyć, iż w każdym z nas to siedziało, każdy chciał walczyć o jak najwyższe cele. Nie mówiliśmy tego głośno w wywiadach, co nie znaczyło, że było inaczej. Nieskromnie mówiąc wiedzieliśmy, że jesteśmy dobrzy, że tworzymy dobry zespół, wielokrotnie potwierdzający w przeszłości przynależność do światowej czołówki. W rozmowach między sobą powtarzaliśmy, że możemy zdobyć medal i wierzyliśmy, że to realne.
Można szwedzkie mistrzostwa porównać do igrzysk w Pekinie? Wtedy też wróciliście do kraju straszliwie przybici, choć zajęliście wysokie, piąte miejsce.
- Ale nie zdobyliśmy medalu, który był na wyciągnięcie ręki. Można nawet powiedzieć, że już byliśmy w ogródku i witaliśmy się z gąską, tyle że przyszedł mecz z Islandią, który zamknął nam drogę. Wtedy jednak potrafiliśmy się podnieść. Wygraliśmy z wielką, sportową złością wszystkie mecze o miejsca 5.-8., chcieliśmy choć w ten sposób wynagrodzić kibicom i sobie wcześniejsze rozczarowanie. Teraz w Szwecji było inaczej. Zabrakło nam wiary w możliwość odwrócenia karty. Chwilami, jak już wspomniałem, graliśmy nawet nieźle, ale potem przychodziła jedna, druga, trzecia nieudana akcja i wszystko się rozsypywało. Choć mamy w składzie mnóstwo mocnych charakterów, nagle nie potrafiliśmy znaleźć lidera, który dałby sygnał i pociągnął za sobą kolegów. Faktycznie oba te turnieje zostawiły w nas jakiś ślad, niedosyt, ale jednak w Pekinie nie wyszedł nam tylko jeden mecz. Niestety, ten o strefę medalową. Podczas mistrzostw takich słabych występów było więcej.
Gdzie się zatem podziały te charaktery, które nakazywały skakać za sobą w ogień?
- Wie pan, indywidualnie każdy by za każdym skoczył, ale nie było tego sygnału, żeby pociągnąć za sobą kolegów. W ogóle te mistrzostwa były dziwne. Co tu ukrywać, przystąpiliśmy do nich źle przygotowani i za taki stan wszyscy ponosiliśmy odpowiedzialność: i zawodnicy, i sztab szkoleniowy. Każdy powinien teraz spojrzeć w lustro i powiedzieć, co zrobił źle, co mógł zrobić lepiej i dlaczego tego nie uczynił. Przeprowadzić taki wewnętrzny rachunek sumienia, potrzebny, bo pozwalający odnaleźć swoje braki, rezerwy. Spotkałem się już z opiniami, że porażka w Szwecji oznacza koniec tej drużyny. Na pewno jakieś zmiany nastąpią, zostaną wyciągnięte konsekwencje, ale do rewolucji chyba nie dojdzie.
Mądry człowiek z niepowodzeń i potknięć wyciąga wnioski...
- ...a także słucha i uczy się od mądrzejszych od siebie. Wierzę, że z tych mistrzostw wyciągniemy konstruktywne wnioski. Przez ostatnie lata awansowaliśmy wysoko w światowej hierarchii, teraz spadliśmy. Nisko, ale nie na dno. Mamy nadal wiarę, że może być dobrze, a nawet lepiej niż było. Wiem, jak to dziś brzmi, lecz to prawda. W sporcie, tak jak w życiu, często jeden wypadek, drobny szczegół - lub jak w szczypiorniaku jeden rzut - przesądza o przyszłości zawodnika, drużyny, całej dyscypliny. Jakże mało potrzeba, by wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Może wrócę do pamiętnej chwili z poprzedniego mundialu w Chorwacji i mojej bramki z meczu z Norwegią, która dała nam awans do półfinału. To była niesamowita sytuacja, jak z najlepiej napisanego, dramatycznego scenariusza, niespotykana, wyjątkowa. Odwróciliśmy losy przegranego meczu, niedługo potem zdobyliśmy medal. Nasza dzisiejsza rozmowa wyglądałaby pewnie zupełnie inaczej, gdybyśmy w Szwecji pokonali gospodarzy. Wygrana dałaby nam najprawdopodobniej miejsce w czołowej czwórce, ale przegraliśmy, i to na własne życzenie, przez proste błędy, niewykorzystane przewagi. Jeden mecz, a mógł wszystko odmienić.
Zawsze powtarzaliście, że jako zespół potraficie ze sobą rozmawiać, i to zarówno po pięknej wygranej, jak i bolesnej porażce. Co Pan powie kolegom, gdy wejdzie do szatni przed kolejnym meczem?
- Już trochę rozmów odbyliśmy, ale fakt, z pewnością czekają nas kolejne. I to takie szczere, męskie, bez owijania w bawełnę. Najlepiej będzie, jeśli każdy powie, co mu leży na sercu, co go boli, denerwuje. My nigdy nie baliśmy się takich rozmów, jesteśmy dorosłymi ludźmi, nie obrażaliśmy się, gdy ktoś użył mocniejszego słowa. Chodzi o to, by znów znaleźć drogę, która zaprowadzi nas na właściwe tory. Nie przez przypadek przylgnął do nas przydomek "gladiatorów". Zawsze walczyliśmy do końca, byliśmy drużyną na boisku i poza nim. I powiem panu, że to się nie zmieniło. Oberwaliśmy w tej Szwecji, czegoś zabrakło, coś odebrało nam wiarę, determinację, szczególnie w końcówce turnieju. Ale pozostaliśmy tymi samymi chłopakami, z charakterami. Podyskutujemy o tym, co nas spotkało, ale nie będziemy za dużo grzebać w przeszłości. Nie zmienimy jej, wyciągniemy tylko mądre wnioski, by podobnych błędów ustrzec się w przyszłości. Wciąż tkwią w nas spore rezerwy, pokłady ambicji i możliwości.
Gdzie widzi Pan reprezentację Polski latem 2012 roku?
- W Londynie. Bardzo głęboko w to wierzę, że awansujemy na igrzyska i osiągniemy na nich sukces.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2011-02-10
Autor: jc