John Chapman OSB: ,,Bądź pewien, że jeśli na ślepo oddasz się woli Bożej, wszystko pójdzie dobrze, chociaż może się wydawać, że wszystko idzie źle..."
Treść
List 2 / Mój drogi…
Chociaż nie mogę zaproponować ci „kierownictwa” w ścisłym znaczeniu tego słowa, to mogę przekazać ci moje poglądy, których trzymam się na ogół konsekwentnie.
Nie sądzę, żeby w obecnych czasach możliwe było zachowywanie średniowiecznej zasady, że należy iść za każdym pragnieniem życia zakonnego i że sprawa ta nie wymaga dyskusji, ponieważ jest to niewątpliwie pragnienie czegoś lepszego.
Wprost przeciwnie, uważam, że należy stosować następującą zasadę: „Nie nadaję się na zakonnika, chyba że Bóg zmusi mnie do tego”. Innymi słowy, jeśli ktoś czuje „muszę”, dopiero wtedy jest to prawdziwe powołanie, nigdy inaczej.
Samo pragnienie nie wystarcza. Samo poczucie, że jest to wyższy sposób życia, nie przeprowadzi cię przez nowicjat. Nawet intelektualne przeświadczenie, oparte na uzasadnionych przesłankach: – to życie jest dla mnie odpowiednie, nadaję się do niego – nie byłoby wystarczająco silnym motywem. Liczba nowicjuszy, którzy opuszczają klasztor po kilku miesiącach, jest wysoka. Niestety, są i tacy, którzy opuszczają go nawet po złożeniu ślubów czasowych.
Jeśli chodzi o pragnienie czasu na modlitwę i oderwanie się od świata, to niemal w każdej wspólnocie doznałbyś rozczarowania. A wtedy żałowałbyś, żeś do niej wstąpił, i myślałbyś, że pomyliłeś się co do swego powołania.
Wydaje mi się, że słuszną zasadą dla „kierownika” jest zniechęcanie tych, którzy uważają, że mają powołanie. Jeśli jest ono prawdziwe, przezwycięży wszystkie przeszkody i przetrwa nie tylko jako wezwanie, ale jako kategoryczny nakaz. Dopóki nie przyjmie ono u ciebie takiej postaci, myślę, że powinieneś raczej odrzucać je – nie jako pokusę, ale jako stratę sił. Bardzo wielu ludzi traci energię na wyobrażanie sobie, że powinni być zakonnikami i (niestety!) wciąż „wypróbowują swoje powołanie”. Nie robią nic dobrego ani niczego dobrego nie osiągają.
Z drugiej zaś strony nie obawiaj się „duchowej pychy”. Stan zakonny jest stanem pokory. Jeśli Bóg w swoim miłosierdziu miałby cię powołać na bezpieczniejszą drogę, dziękuj Mu, że zachowuje cię od niebezpieczeństw, które innych mogą wciągnąć. Zwłaszcza jeśli chcesz dobrze się modlić, musisz czuć się absolutnie niegodny, słaby, nieużyteczny. Zresztą modlitwa nauczy się pokory (mam nadzieję, że czytałeś Chmurę niewiedzy). Myślę, że pycha duchowa nie stanowi niebezpieczeństwa dla nikogo, kto stara się na serio służyć Bogu; wielkim natomiast niebezpieczeństwem jest zazwyczaj zniechęcenie (chociaż ono też powstaje z pewnego rodzaju pychy – zranionej dumy z tego powodu, że nie jesteśmy lepsi).
Jeśli masz pociąg do modlitwy kontemplacyjnej, to masz również skłonność do pasywnej duchowości, kiedy to Bóg czyni wszystko, a my czekamy i podziwiamy Jego działanie. A zatem oddawaj się modlitwie, kiedy tylko możesz i, nie wybierając własnej drogi, zaufaj Bogu, a On cię poprowadzi […].
Bądź pewien, że jeśli na ślepo oddasz się woli Bożej, wszystko pójdzie dobrze, chociaż może się wydawać, że wszystko idzie źle. Nie niepokój się, bądź ufny. Jeśli zupełnie nie możesz się modlić i tylko tracisz czas na jałowe błądzenie myśli, to jednak trwaj tak dalej; w żadnym razie nie podejmuj nagłej decyzji.
Takie jest moje zdanie. Nie jestem nieomylny. Sądzę jednak, że jest ono rozsądne i w praktyce się sprawdza. Módl się za mnie.
List 3 / Mój drogi…
Z twego listu wnioskuję, że na pewno nie masz powołania zakonnego. Ogromnie jednak trudno dać ci szczegółowe wskazówki, co do twego życia; tak wiele zależy od różnych okoliczności.
Nie widzę żadnego powodu, aby się obawiać duchowej pychy. Musisz iść drogą, którą Bóg cię prowadzi. Jest to droga bardzo zwyczajna i stale będziesz się czuł na niej upokorzony, przede wszystkim z powodu wrażenia, że twoja modlitwa jest do niczego. Ale nie rezygnuj z niej.
Oczywiście możesz rozmyślać – każdy może. Tylko ty możesz to robić z ołówkiem w ręku albo z fajką. A to nie jest modlitwa, chociaż jest to pożyteczne, a nawet potrzebne. Czytanie duchowe lub studiowanie teologii jest bardzo owocnym rozmyślaniem, jeśli robi się to w duchu pobożności.
Sądzę, że zrozumiesz, że im więcej czasu możesz w sposób rozsądny poświęcić na to, aby być sam na sam z Bogiem, tym łatwiej przyjdzie ci cieszyć się z tego (nie myślę tu o odczuwaniu przyjemności, lecz o przekonaniu, że warto to robić – że to nie jest po prostu lenistwo i strata czasu). Sprawdzianem nie jest to, czy w tym czasie coś odczuwasz, lecz czy potem (zupełnie nielogiczne) czujesz się lepszy i bardziej zdecydowany służyć Bogu. Jedyne, co powinieneś zdobyć przez cichą modlitwę (to znaczy, przez proste pozostawanie z Bogiem i powtarzanie jakichś aktów czy wezwań, aby zatrzymać błądzenie wyobraźni), to poczucie przez resztę dnia, że pragniesz tylko woli Bożej i niczego innego.
Otóż niewątpliwie zakłada to pewną bierność w życiu duchowym, ponieważ wydaje się nam, iż nie robimy żadnego wysiłku, a Bóg robi wszystko, nie powinno to jednak wywoływać bierności w innych sprawach. Musisz być tak samo lub nawet bardziej energiczny we wszystkim, co czynisz.
Gdyby Bóg prowadził cię do życia zakonnego, to rozsądne byłoby pytanie „à quoi bon” (po co?) wszędzie tam, gdzie chodzi o poezję lub teologię, zdobywanie pieniędzy czy wszelkie twoje inne codzienne zabiegi. Jeśli jednak masz pozostać „w świecie” (co wydaje się jasne), to musisz sobie powiedzieć: „Wszystkie te rzeczy same w sobie są niczym i niczym są w świetle wieczności. Na tyle jednak, na ile mogę ofiarować je Bogu, mają one wielką wartość”. Możesz więc pisać i studiować, pracować, zabiegać o powodzenie z zapałem i niepokojem, powtarzając stale Bogu, że robisz te rzeczy nie dla nich samych, lecz tylko dlatego, że pełnisz w ten sposób Jego wolę. Gdybyś musiał zarabiać więcej pieniędzy, ponieważ się żenisz, to także byłoby wolą Bożą.
Z drugiej strony życie kontemplatywne jest nie do pogodzenia ze zbytnim zabieganiem, z zaangażowaniem myśli w zbyt wiele dziedzin, z niepokojem, ze światowością. Jest ono łatwiejsze na wsi niż w mieście itd.
Wydaje mi się, że masz raczej temperament flegmatyka; z natury nie jesteś skłonny do pewności siebie, do przepychania się w życiu ani do łatwego entuzjazmu. Nie myl naturalnych skłonności z duchową biernością, do której odczuwasz pociąg. Te rzeczy tylko pozornie są bardzo podobne. Kontemplacja często jednak przynagla ludzi do najbardziej czynnej aktywności dla Boga (mimo to zawsze znajdują oni czas na modlitwę).
Wydaje mi się, że powinieneś walczyć z nadmiarem marzycielstwa i traktowaniem życia zbyt lekko. Jestem pewien, że zawsze dobrze jest rzucić się całym sercem i duszą we wszystko, co robimy.
Zgadzam się jednak, że nie powinieneś niepotrzebnie zwiększać obciążenia pracą lub (tym bardziej) swymi społecznymi „obowiązkami”. Wszystko to są szczegóły wymagające zdrowego rozsądku wobec drobnych spraw życiowych. Musisz koniecznie sam rozstrzygać każdy problem, jaki się wyłoni, zachowując generalną zasadę: z jednej strony nie pozwalać sobie za dużo w rozrywce, zabawie, pobłażaniu sobie; z drugiej zaś nie przesadzać w podejmowaniu niezwykłych działań lub wyrzeczeń. Najlepiej żyć w taki sposób, żeby nikt nie nazwał cię nietowarzyskim, dziwacznym samotnikiem lub bezczynnym ani też oddanym tylko zabawie lub zgoła rozpustnikiem! Jest to po prostu kwestia umiarkowania.
Druga ważna zasada to: nie niepokój się ani się nie martw z powodu różnych drobnych decyzji, np.: „Powinienem przyjąć to zaproszenie, czy nie?” Zdecyduj się na to, co wydaje ci się rozsądne i nie wracaj do tego później (np. „Gdybym został w domu, mógłbym się więcej modlić lub mieć więcej czasu na czytanie duchowe”).
Pamiętaj, że właściwym skutkiem modlitwy kontemplacyjnej jest prostota w całym życiu, tak że człowiek oddany kontemplacji przez cały dzień i całą noc robi zawsze jedno i to samo. Modli się lub je śniadanie, rozmawia lub pracuje, albo bawi się, przede wszystkim jednak jest świadomy, że pełni wolę Boga. Różne zewnętrzne działania wydają mu się rozmaitymi przejawami tej samej wewnętrznej intencji (podczas długiego spaceru idzie się pod górę i na dół, w deszczu i w słońcu lub wietrze, ale czynność chodzenia pozostaje ta sama cały czas, to samo poruszanie nogami, czasem łatwe, czasem trudne, czasem przyjemne a czasem nie).
Jeśli zaś chodzi o podjęcie życia zakonnego przez męża i przez żonę, to musi być ono oparte (jak każda wyjątkowa decyzja) na rzeczywiście wyraźnym wezwaniu obojga przez Boga, musi być bardzo jasne i pewne. Tak jak błędem jest tracenie czasu na rozważanie decyzji w sprawach drobnych, tak bardzo istotna jest ogromna ostrożność w sprawach wielkiej wagi. A oczywiście w sprawach niezwykłych konieczne są bardzo silne argumenty. Jeśli oboje uważają, że jest to dla nich łatwe i przynosi im radość, i oboje tęsknią za tym, a sama myśl o czymś innym budzi w nich niechęć – to byłby silny argument. Nic jednak z tego dobrego nie wyjdzie, jeśli jedno z nich zostało do tego kroku namówione, albo gdyby taka decyzja została podjęta jedynie z poczucia obowiązku tam, gdzie żadnego takiego obowiązku nie ma.
Fragment książki Listy o modlitwie. O autorze: John Chapman OSB (1865–1933) – urodził się w Ashfield, Suffolk, w Anglii, w rodzinie anglikańskiej. W latach 1883–1888 studiował w Oksfordzie. 7.12. 1890 r. został przyjęty do Kościoła katolickiego. 25.03. 1893 r. złożył pierwsze śluby w Maredsous. W 1895 r. otrzymał święcenia kapłańskie. Był przeorem w Erdington, Caldey. W latach 1915–1919 był kapelanem wojskowym, później przeorem w Downside, a od 1929 r. opatem.
Źródło: ps-po.pl, 12 lutego 2020
Autor: mj