Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Jeżyny i samoloty

Treść

Krzaki jeżynowe zawsze są jakoś niepokorne. Swymi gałęziami próbują nieubłaganie wskazywać niebo. I oczywiście potrzebują wciąż przestrzeni. Ale żeby były przy tym szczególnie hojne! Gdzie tam! Owoce oferują nieduże. Nie zawsze dojrzałe. Początkowo zielone, potem zaczerwienione, aż wreszcie przejdą w miękką, soczystą i błyszczącą czerń, która przyjemnie rozpuszcza się w ustach, wcześniej dając jeszcze radę pobrudzić palce. Niewielkie grudki słodyczy dojrzałej w słońcu i dobrze jednak chronionej przez konstrukcję samego krzewu. No bo są też przecież te kolce – drobne a złośliwe. Wszystkiego się czepiają. Jakby chciały zniechęcić do sięgnięcia po dojrzałe owoce. Ale zarazem pokonane wzmagają poczucie słodyczy. I jeszcze drobne listki. Niepozorne. Trochę jak u poziomek. Trochę bezbronne, połączone zazwyczaj po trzy. Wyraziste w swojej mięsistości, czasem przebarwione – aż ku brązowości. Nieco dezorientują. Wydają się miękkie i opiekuńcze, dlatego też kolce dość przewrotnie się pod nimi chowają, maskują, by tym łatwiej zaatakować zwabioną sielankową kompozycją miękkiej zieleni liścia i soczystej czerni owocu. Ale ta cała mieszanka słodyczy i kolczastości, prężności i miękkości, ma coś w sobie. Przyciąga. Nawet wciąga. Na polanie, na której się pojawiła – najczęściej zaś na skraju lasu, gdzie cień niestrudzenie bawi się ze słońcem w chowanego – zakłada nowy dział, niełatwo dostępny, ale intrygujący. Oczywiście za sprawą owoców. Błyszczą w słońcu nawet jeszcze zielone czy czerwieniące się. Wcześniej w słonecznym blasku jaśnieją białe lub czerwone kwiatki. Ale praktyce ta kolejność nie jest przestrzegana.

Od ilości słońca zależy, jak szybko zielona jeżynka przebarwi się, przemieniając w czarną grudkę słodyczy. Wszystko jednako wyczekuje słońca: nieśmiałe jeszcze kwiatki, właśnie co wypuszczone owoce, ich czerwoni starsi bracia, ale i bracia dorośli najefektowniej odbijający słoneczny blask.

To spektakl kształtów i barw, tyleż zlewających się ze sobą, co współpracujących ze sobą nawzajem – a może nawet po prostu… przekazujących sobie słońce, a dosłowniej bawiących się jego blaskiem. Nic dziwnego, że kolce są nieważne. Chciałoby się tak po prostu pogładzić ręką owe kępki wykształcającej się i dojrzewającej słodyczy, nacieszyć się zapowiadającą je intensyfikacją barw. Szczególne doświadczenie jedności dotyki i smaku. Ale i wzroku. Woni mniej (bo kwiatki nie pachną), natomiast na pewno nie brak efektów słuchowych: kwiaty, jak zwykle, przyciągają pszczoły czy trzmiele. Do rozduszonych dojrzałych czarnych owoców, nieraz puszczających sok same z siebie, nadlatują natomiast muchy. Taka mało spektakularna zwyczajność łąkowo-leśna. Jednak wyrazista, konkretna. Wystarczy kilka chwil poddania się urokowi jeżyniska – i już ręce stają się czerwone od soku. Oczywiście, nie mogą im darować kolce. Pojawiają się zadrapania czy drobne rany. Tym głębszy jest smak zjedzonych owoców. Dojrzałe rozpuszczają się w ustach. Zawsze będzie ich jednak za mało. Znów wyciągamy więc ręce. Odgarniamy miękkie liście. Spośród tłoczących się rozmaitych kolorów wybieramy rzecz jasna czarny. Przy wyłuskiwaniu go czyhają, rzecz jasna, kolce. Taka gra – nie wiadomo czy z łąką, czy z lasem. Niby nic, a jednak wciąga. Ręce coraz bardziej czerwone i podrapane. Czerwień soku widać też wokół ust. Po zjedzeniu pewnej ilości jeżyn, czujemy w żołądku jakby jakiś rodzaj goryczy. Taka głębia jeżynowego smaku. Nie do zapomnienia, bo oto te jeżyny zabrały nam ładną chwilę. Nie planowaliśmy tego, ale stało się. Zostawiliśmy nasze plany i myśli, wchodząc z nimi w całkiem złożoną interakcję. Rozchylone gałęzie odginają się, by wrócić bezwzględnie na swe pierwotne pozycje. Owoców jest wokoło tak wiele! Zmieniły perspektywę łąki. Zaczarowały las. Tak nieco banalnie, ale i realnie, przez tę chwilę, natura jest w nas i my z niej. Oczywiście, nawet nam to nie przejdzie przez myśl. Bylibyśmy zawstydzeni. Jeżyny mają jednak tę moc. Jakoś osaczają. Ostatecznie właśnie temu służą też kolce. Czepiają się, jakby, wbrew sobie, szeptały: „zostań jeszcze!” Szczególne doświadczenie czasu. Zatrzymał się? Nie! Jesteśmy w jego wnętrzu. Zapomnieliśmy, że płynie. Gra z owocami i gałęziami otworzyła nowe jego doświadczenie. Namacalne. I do skosztowania. A jakże! Nic, że w górze samolot – nawet nie jeden… białe linie przecinają w oddali niebo. Słyszymy go. Szkoda jednak oderwać od jeżyn wzroku. Wkoło znajdujemy coraz dorodniejsze owoce. Szkoda chwili. Naturalnie nie przyznalibyśmy się nigdy sami przed sobą, że jemy je łapczywie. W sumie nikt nie widzi. Przez moment może myślimy, jak dobrze, że nie musimy być w tym samolocie na górze. Z niego na pewno jeżyn nie widać. Może jakąś plamkę lasu. Tutaj, tak bardzo na ziemi, wśród tych jeżynowych krzewów jesteśmy tak u siebie, ostatecznie i nieoczekiwanie, bez troski. W jakiejś Komunii z pięknem, dobrem i życiem – w całej ich surowości i konkretności. W Komunii, która jest i ucztą, i poświęceniem. Czerwony sok spływa już strużką z naszych ust. Rozmaite skojarzenia. Wspomnienia. Oczywiście dzieciństwo. Parafia dziadków na skraju wsi. Właśnie niedaleko od jeżyniska. Wieczorna Msza św., po której, przy zachodzącym słońcu, jeżyny smakowały najlepiej. Zdawały się nabrzmiałe całodniowym blaskiem i ciepłem słońca. Też były samoloty na niebie. Szkoda jednak było czasu na ich oglądanie. Szkoda było tracić jeżyn. Zanim zapadnie zmrok. A było ich tyle.

W takich chwilach wszystko jakoś się łączy: piękno z trudem, smak z barwami, natura ze świętością, słońce (nawet zachodzące) z samolotami. I w tym wszystkim my – jak małe dzieci. Na wielkiej patenie łąki. Bez niepotrzebnych myśli i trosk. Po prostu radujący się Bożymi darami. Żyjący nimi. Tak, jak w Psalmie 130, przytoczonym przez św. Benedykta na początek rozdziału o pokorze: Moje serce nie pyszni się, Panie, i oczy moje nie patrzą wyniośle. Nie gonię za tym, co wielkie, albo dla mnie zbyt jest wysokie (Ps 130,2 – RB VII, 3). Czy nie jest to trochę rzeczywistość jeżyn – w całej ich zwyczajności, jakże jednak urokliwej – wręcz świętej, by nie rzec… Eucharystycznej?

Siostra Brygida przycina
jeżyny
jest też tam
też tam
i trzy odrzutowe myśliwce
powyżej.
Gomer śmieje się głośno:
gdyby tylko wiedziały
że są też tam
we Mszy [Wiersz nosi tytuł I odrzutowy myśliwiec].

Bernard Sawicki OSB – absolwent Akademii Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie (teoria muzyki, fortepian). Od 1994 r. profes opactwa tynieckiego, gdzie w r. 2000 przyjął święcenia kapłańskie, a w latach 2005-2013 był opatem. Studiował teologię w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie oraz w Ateneum św. Anzelma w Rzymie, gdzie obecnie wykłada. Autor felietonów Selfie z Regułą. Benedyktyńskie motywy codzienności oraz innych publikacji.

Źródło: ps-po.pl,

Autor: mj