Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Jeszcze o chodzeniu

Treść

Lubimy chodzić? To zależy. Zazwyczaj lubimy dojść. Ale też samo chodzenie, zbliżanie się do celu jest piękne. Dla niektórych piękniejsze niż cel. No bo po osiągnięciu celu – trzeba wracać. Owszem, można znaleźć inny cel. I znów ruszyć w drogę. Iść, iść – aż się dojdzie.

To rozpięcie pomiędzy celem a dążeniem do niego jest zasadniczą przestrzenią naszego życia. Znamienna jest dysproporcja: dłużej się idzie niż przeżywa moment osiągnięcia celu. Ten ostatni to chwila, której doświadczamy może już zbyt zmęczeni. Główną część naszej energii zużywa wszak dążenie. Cel jest nową jakością, która zazwyczaj warunkuje nowy, kolejny cel.

Czy umiemy się pogodzić z tą proporcją? Może dzisiaj przychodzi nam to coraz trudniej. Chcielibyśmy dojść od razu, redukując wysiłek. Najlepiej byłoby dojechać. Albo wylądować śmigłowcem. Ciekawe wszakże, iż wraz z rozwojem techniki dojazdów i „doleceń”, rozwija się zapomniana sztuka chodzenia – maszerowania, spacerowania, wędrowania czy jak kto chce. Ten mający już kilka wieków wątek bez mała filozoficzny (perypatetycy, Rousseau, Nietzsche, Heidegger) wraca teraz w rozmaitych publikacjach. Pokazuje związek naszego myślenia z naszym ciałem, ale i – właśnie poprzez chodzenie – z ziemią, terenem, krajobrazem. Nasza wyobraźnia też operuje przestrzenią, zagospodarowaną wspomnieniami naszych przestrzeni, dróg, miejsc, przemieszczań się czy przejść. Także nasza myśl jest nieraz marszem, nieraz przechadzką. Nieraz zwyczajnym zatrzymaniem się by obejrzeć krajobrazem. Jest w tym trud, ale i zachwyt. Coś, co wymaga całkowitego i bezwzględnego zaangażowania, które może czasem stać się obsesją. Dość drastycznie opisał to poeta:

Idę przed siebie przed siebie to tam.
W innym kierunku niż wybrałbym sam.
Nawet w przeciwnym lecz idę więc chcę
niestety nie wiem skąd ani gdzie.

Idę przed siebie ze śladów mych stóp.
Sądzę, że to właśnie może być ruch.
Ślady są za mną i moje a tak,
że między śladami śladów jest brak.

Idę wraz ze mną porusza się cień.
On też określa tą noc albo dzień.
Miast w pojedynkę idziemy w dwóch
i nie dowiodę, że to nie mój duch.

Idę, idziemy, dążymy więc do.
Ruch by się odbył potrzebne jest tło.
A tym jest to czym nie ja i mój cień.
Chociaż my również możemy być tłem.

Idę, idziemy lecz coś jest nie tak
bliżej przed nami czy prędzej już za?
Punkt odniesienia, współrzędna czy oś?
Trudno powiedzieć, bo trudno jest dojść.

Idę by dotrzeć wręcz idę by iść.
Czynność jest skutkiem, przyczyną jest myśl.
Jak idę tak przecież nie iść bym mógł.
Koniec! Na końcu są ślady mych stóp.

Czyli samo zdążanie do przodu jednak nie wystarczy? Może być zapętleniem się?

Znamienne, że w wyżej przytoczonym wierszu nie ma krajobrazu, otaczającej przestrzeni, kolorów czy faktury drogi. Jesteśmy raczej świadkami jakiegoś wędrowania w sobie, w świecie własnych myśli czy wyobrażeń.

Widać tu, jak ważny jest krajobraz, otoczenie. Nie idzie się jedynie by iść. Idzie się zawsze jakąś drogą, po jakimś konkretnym terenie charakteryzującym się podłożem – miękkim lub twardym, suchym czy wilgotnym. Nasyca je określone światło – wieczora, południa, poranka – a może nawet nocy. Nieraz pojawiają się zapachy, dźwięki (ptaków, niedalekiej drogi, ludzi, owadów….). W ten sposób to, że idziemy już staje się nadejściem. W każdym momencie coś się ukazuje, objawia. Taka droga jest Epifanią. Jej celem jest nieskończoność. Zmieniający się wciąż krajobraz, okoliczności, dźwięki, barwy, podłoże, zapachy są tak przejmujące jak dojście. Stają się celem. Sycimy się nimi, wdychamy je. Nadchodzi przez nie, przeziera przez nie Bóg. Tak stajemy się drogą, która jest nieustannym nadchodzeniem – Jego nadchodzeniem:

Tam zawsze teraz Gomer
idzie,
ma w sobie
nadejście.
Przyszedł
w niej
mój Bóg.
Gomer rzeczywiście już
nigdzie więcej
nie idzie [Wiersz nosi tytuł Nadejście].

Tak droga okazuje się czymś koniecznym. Zabiera w posiadanie codzienność. Nasze zwykłe działania okazują się krajobrazem, w którym myśl i wyobraźnia przenikają rzeczywistość. Ostatecznie więc ta droga okazuje się odnalezieniem się w Bogu, spoczynkiem w Jego życiu pełnym niezgłębionych przestrzeni piękna i radości. I tak można spojrzeć na życie w klasztorze – jako piękną drogę przemierzającą krajobraz codzienności.

Mówiąc o braciach udających się w podróż św. Benedykt w pierwszym rzędzie jakby chronił tę drogę i krajobraz klasztornego życia. Pisze: Niech nikt nie waży się opowiadać drugiemu, co widział lub słyszał poza klasztorem, ponieważ jest to bardzo szkodliwe (RB 67,5). Nie wypada naszej drogi, jedynej i niepowtarzalnej „zdradzać” z inną, nie naszą. Dlatego można nawet powiedzieć, że św. Benedykt stara się rytmem i krajobrazem klasztornym przeniknąć także podróż odbywającą się poza klasztorem. Czyż taką drogą nieustannych objawień nie jest liturgia?

Każde kroczenie drogą ma swój rytm. Przenika całe ciało, całą osobę, organizuje i porządkuje myśli i rodzące je impulsy. Dlatego mnisi: wysłani w podróż: niech ustalone godziny modlitwy nie mijają im nie zauważone, lecz niechaj sami je odprawiają w miarę swych możliwości i nie zaniedbują obowiązków swojej służby (RB 50, 4). Wszystkie nasze drogi są piękne i stają się celem, gdy wypływają z głębi naszego serca i z krainy naszych najważniejszych wyborów.

Bernard Sawicki OSB – absolwent Akademii Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie (teoria muzyki, fortepian). Od 1994 r. profes opactwa tynieckiego, gdzie w r. 2000 przyjął święcenia kapłańskie, a w latach 2005-2013 był opatem. Studiował teologię w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie oraz w Ateneum św. Anzelma w Rzymie, gdzie obecnie wykłada. Autor felietonów Selfie z Regułą. Benedyktyńskie motywy codzienności oraz innych publikacji.

Źródło: ps-po.pl, 27

Autor: mj

Tagi: Jeszcze o chodzeniu