Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Jest jeszcze czas na rozmowy

Treść

Z Marią Ochman, przewodniczącą Sekretariatu Pracowników Ochrony Zdrowia NSZZ "Solidarność", rozmawia Magdalena M. Stawarska

Cztery pielęgniarki, które przez osiem dni okupowały kancelarię premiera, opuściły wczoraj po południu gmach. Jarosław Kaczyński zdecydował się w końcu przełamać pat na linii pielęgniarki - rząd i zaprosił je do rozmowy w swoim urzędzie...
- To, że zakończyła się ta część protestu, nie można ocenić inaczej jak pozytywnie. Wiadomo, że nas wszystkich ta sytuacja bardzo bolała i była dla nas bardzo trudna. Jestem wielkim zwolennikiem dialogu i mam nadzieję, że ten dialog będzie prowadzony w tej chwili już w sposób rzetelny i konkretny i że wola do zawarcia porozumienia takiego, jakiego oczekują pracownicy służby zdrowia, będzie po obu stronach. Cieszymy się, że te rozmowy rzeczywiście przeniosły się z ulicy do centrum dialogu, gdzie obie strony wykażą maksimum dobrej woli.

Przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Pielęgniarek i Położnych, Dorota Gardias podziękowała Jarosławowi Kaczyńskiemu za to, że wyciągnął rękę do pielęgniarek. Czy to wreszcie koniec?
- Mnie jest trudno oceniać postępowanie szefa rządu. Natomiast mogę powiedzieć tylko tyle, że mnie jako związkowca, który przeżył okupację, którego wyprowadzano siłą, który również podejmował głodówkę w obronie praw pracowniczych, zakończenie tej sytuacji może tylko cieszyć i mam nadzieję, że rzeczywiście ta ręka wyciągnięta do dialogu doprowadzi do tego, że wkrótce będziemy mogli podpisać porozumienie, które będzie satysfakcjonowało wszystkich. Podkreślę raz jeszcze: jesteśmy zwolennikami tego, żeby rozmawiać dotąd, dokąd jest szansa rozmowy, gdyż wiemy, że sytuacja takiego okopywania się jest bardzo niedobra.

Zanim jeszcze premier przystąpił do rozmów z pielęgniarkami sytuacja wyglądała bardzo niekorzystnie.
- Nie do końca rozumiałam to, co się dzieje. W mojej ocenie niepotrzebne było takie eskalowanie emocji, zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Przecież celem każdej manifestacji, każdej akcji protestacyjnej jest przekazanie swoich postulatów premierowi, ministrowi czy osobie, która jest adresatem tych niepokojów czy wątpliwości. Taka możliwość była i "Solidarność" z tego skorzystała. Podkreślę raz jeszcze, że dla naszego związku, dla "Solidarności", celem samym w sobie nigdy nie był protest. Protest jest po to, by przekazać pewne postulaty i porozmawiać na ten temat. A jeżeli jest inaczej i jesteśmy niezadowoleni z tego dialogu, to wtedy podejmuje się te najbardziej radykalne formy. Związkowcy mają cały arsenał możliwości, a głodówka jest ostateczną formą protestu, która bardzo wyniszcza i powoduje straty fizyczne i psychiczne. Oczywiście użycie w tej chwili tego argumentu jest decyzją związku zawodowego, moich koleżanek z OZZPiP. Choć podkreślam, że zawsze mamy możliwości stopniowania różnych form protestu. Dlatego nie do końca rozumiem, o co naprawę chodzi.

Sytuacja była już na tyle dramatyczna, by odwoływać się do takiej formy strajku?
- To bardzo trudno ocenić, to jest decyzja każdego związku. Każdy lider związkowy czy każdy działacz związkowy, który podejmuje decyzję o takiej formie protestacyjnej czy w ogóle o proteście - bierze na siebie odpowiedzialność za to, co się dzieje z ludźmi. To jest bardzo wielki ciężar. Taka osoba musi podejmować decyzje w oparciu o ocenę sytuacji i panujące nastroje. Ale wiem też, że ludzi na ulice wyprowadzić jest bardzo łatwo, natomiast ściągnąć ich potem stamtąd jest znacznie trudniej. Trzeba wiedzieć, jakie mogą towarzyszyć sytuacje, gdy mamy do czynienia z taką drastyczną formą protestu. Raz miałam okazję uczestniczyć w takim wydarzeniu i wiem, że jest to forma najbardziej drastyczna i powinna być ostatnim argumentem w całym arsenale związkowych działań. A w tym wszystkim musimy jeszcze pamiętać o tym, by nie narażać na szwank pacjentów.

Dlatego "Solidarność" jako jedyny z zaproszonych związków uczestniczyła w poniedziałkowych rozmowach z premierem?
- Tak też było. Natomiast znów muszę podkreślić, że nie rozumiem, dlaczego inni również nie przystąpili do tych rozmów. Pamiętam, jak w drugiej połowie lutego w 2005 r. prowadziliśmy akcję protestacyjną w sprawie projektu ustawy o prywatyzacji szpitali. Wówczas przeszliśmy wszystkie etapy protestu aż do głodówki. I kiedy przyszło zaproszenie na rozmowy do pana premiera Marka Belki, to przyjęliśmy je, ponieważ zależało nam na tym, żeby załatwić sprawę dla ludzi. Przyjęliśmy to zaproszenie bez żadnych warunków, nie patrząc na to, jak się ten premier nazywa ani z jakiej jest partii, bo tak naprawdę zależało nam na tym, by spotkać się z szefem rządu, którego decyzje są zawsze ważne. Dlatego poniedziałkowa rozmowa i następne spotkania z premierem Kaczyńskim, który osobiście angażuje się w rozwiązanie problemów służby zdrowia, są dla nas bardzo ważne.

W czym zatem tkwi problem, jeśli chodzi o inne związki?
- W mojej ocenie, jeśli się idzie na protest, to ma się konkretny cel. Pozostaje tylko pytanie: jaki on jest. Dla nas, dla "Solidarności", nie jest rzeczą prostą spotkać się z premierem. Dlatego przyszliśmy na tę manifestację po to, żeby przekazać premierowi nasze postulaty oraz wątpliwości, choć nie było pewne, czy się z premierem spotkamy. Gdyby więc nie pojawiła się propozycja spotkania z premierem, to pewnie nadal byśmy się tego domagali. Ale jeżeli taka możliwość była i jest, to pozostaje otwarte pytanie - jak realizować problemy i postulaty pracowników, jeśli nie rozmawiamy. Nikt nas nie będzie rozliczał z intencji, tylko z tego, co załatwimy.

Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2007-06-27

Autor: wa