Jérôme Lejeune: Apostoł Ewangelii Życia
Treść
Mali i duzi pacjenci dotknięci różnego rodzaju niepełnosprawnościami intelektualnymi wypełnili wczoraj paryską katedrę Notre Dame, gdzie po niespełna 5 latach od rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego prof. Jérôme´a Lejeune´a nastąpiło jego uroczyste zakończenie na etapie diecezjalnym. Teraz dokumentacja trafi do Kongregacji Spraw Świętych, która orzeknie, czy w przypadku pierwszego przewodniczącego Papieskiej Akademii Życia można mówić o heroiczności cnót i przejść do analizy cudownych zdarzeń, do jakich miało dojść za wstawiennictwem Sługi Bożego Jérôme´a Lejeune´a.
Naukowcy, badacze, ludzie głębokiej wiary, lekarze dostrzegający w pacjencie nie kolejnego petenta, ale przede wszystkim człowieka, genetycy, bioetycy, obrońcy życia i ludzkiej godności, mediatorzy, politycy, mężowie, ojcowie, dziadkowie, nauczyciele - to tylko wybrani spośród długiej listy tych, dla których Jérôme Lejeune mógłby być wzorem. Całe jego życie podporządkowane było służbie Bogu w drugim człowieku, często tym najsłabszym, wyśmiewanym czy - jak mówił sam Lejeune - tym "wydziedziczonym", niekochanym przez społeczeństwo tylko dlatego, że jego dziedzictwo genetyczne nie było standardowe, bo był dotknięty którąś z chorób genetycznych. To właśnie dla niego, najmłodszego profesora we Francji, utworzono w Paryżu pierwszą katedrę genetyki. To on był tym, który dokonał epokowego odkrycia, wskazując na przyczynę trisomii 21, i od tego czasu dokładał wszelkich wysiłków, by znaleźć sposób na jej leczenie jeszcze w łonie matki. Jego odkrycie miało niebywałe znaczenie również dlatego, że w tamtym czasie niemalże prześladowano rodziców takich dzieci, gdyż powszechnie sądzono, że trisomia występuje u osób, których matki miały syfilis i prowadziły niecne życie. Ogromnym ciosem dla "Profesora" - jak nazywali go jego mali pacjenci - był fakt, że jego odkrycie - zamiast skłonić ośrodki medyczne do badań nad leczeniem wad genetycznych - zostało wykorzystane do tropienia chorych dzieci w łonach matek i ich zabijania. W mediach rozgorzała dyskusja na temat możliwości dokonywania aborcji w przypadku dzieci z wadami wrodzonymi. Po jednej z telewizyjnych debat do "Profesora" przyszedł na wizytę 10-letni chłopczyk z zespołem Downa. Rzucił mu się w ramiona i łkając, wykrzyczał: "Chcą nas zabijać. Musisz nas bronić! My jesteśmy zbyt słabi, nie poradzimy sobie". To spotkanie w sposób szczególny zapisało się w sercu Jérôme´a Lejeune´a i odtąd ze wzmożoną siłą, na przekór szyderstwom i społeczno-ekonomicznym represjom, bronił życia każdego człowieka, a szczególnie tego najbardziej bezbronnego. Lubił powtarzać, że nasze postępowanie winno wypływać z jednego jedynego zdania, ze słów samego Jezusa: "Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili". Jednocześnie przywoływał dialog św. Wincentego á Paulo z królową: - Co trzeba zrobić dla bliźniego - pytała. - Więcej! - zdecydowanie odpowiedział święty. I te słowa zdawały się prowadzić francuskiego badacza przez całe jego jakże niełatwe życie - życie człowieka, w którym zostały doskonale połączone wiara i rozum.
Stracił Nobla, bo opowiedział się za życiem
Jego problemy rozpoczęły się w chwili, kiedy jako francuski ekspert ds. skutków, jakie promieniowanie radioaktywne wywiera na człowieka, udał się do Nowego Jorku na międzynarodową konferencję organizowaną pod auspicjami ONZ. Podczas jednej z sesji wszczęto dyskusję na temat aborcji. Wyciągano wyświechtane argumenty o podziemiu aborcyjnym, o psychicznych cierpieniach kobiet, którym odmawia się aborcji, o rodzeniu się chorych dzieci itp. Profesor Lejeune jako jedyny odważył się stanąć w obronie godności małego człowieka. Podsumowując rozważania dyskutantów, powiedział: "Oto instytut zdrowia przekształca się w instytut śmierci". Wieczorem, kiedy jak co dzień pisał zza oceanu do żony, wyznał: "Wiesz, dziś po południu straciłem swojego Nobla". Jeszcze przed pamiętną konferencją w środowiskach naukowych przewidywano, że francuski uczony zostanie bezsprzecznie uhonorowany Nagrodą Nobla. Miał tego pełną świadomość i nim zabrał głos w ONZ-owskiej siedzibie, zdążył pogodzić się z następstwami swojego wystąpienia. Wiedział też, że wypowiedzią tą ściągnie na siebie gniew "uczonych tego świata". I tak się stało. Odtąd wszelkie wyniki jego badań były kontestowane. Kiedy jako pierwszy wskazał na znaczenie kwasu foliowego w rozwoju poczętego dziecka, został publicznie wyszydzony. Po dziesięciu latach co prawda lekarze zaczęli masowo przepisywać kobietom ciężarnym kwas foliowy, jednak wtedy już o nazwisku Lejeune´a nikt nie pamiętał, a prasa rozpisywała się o fenomenalnym odkryciu medycznym bez autora.
Jak zauważa Clara Lejeune w książce "Życie jest szczęściem. Jérôme Lejeune - mój ojciec", francuski badacz stał się "przedmiotem nienawiści tych, którzy kreowali się na apostołów tolerancji". Był ofiarą zniewag, przemocy słownej, a nawet fizycznej. Od nowojorskiej konferencji nie zaproszono go już na żaden międzynarodowy zjazd genetyków. Poddawano go ciągłym kontrolom skarbowym. Poniżano go, odebrano mu nawet przysługujący mu ryczałt na koszty dojazdu do pracy, bo przecież "jeździł tam na rowerze". W latach 80. pozbawiono go grantów badawczych, wyrzucono z laboratorium, odebrano współpracowników. Na murach wydziału medycyny, gdzie pracował, wypisywano nienawistne hasła: "Lejeune jest zabójcą. Trzeba go zabić". "Trzeba zabić Lejeune´a i jego małe monstra". On jednak nie zrażał się i robił swoje. Siłę do tego dawała mu wiara i spojrzenia chorych dzieci, które ufały mu bez granic.
Sprzeciwiał się fałszowaniu rzeczywistości, rozmywaniu pojęć, zamianie definicji. "Powiedzcie, że ten mały człowiek wam przeszkadza i wolicie go zabić, ale powiedzcie prawdę. Chodzi naprawdę o małego człowieka; to nie jest zlepek komórek, to nie jest mały szympans, to nie jest osoba potencjalna, ale osoba w pełni" - apelował. Szybko też zrozumiał, że oprócz bezkompromisowej obrony najmniejszych trzeba też pomagać matkom, trzeba stworzyć warunki, by żadnej z nich nawet przez głowę nie przeszła myśl o aborcji. Dlatego też został przewodniczącym stowarzyszenia pomocy przyszłym matkom.
"Był znakiem sprzeciwu w naszych czasach"
Jan Paweł II, bliski przyjaciel prof. Jérôme´a Lejeune´a, napisał o nim tuż po śmierci, że "przyjął na siebie tę szczególną odpowiedzialność uczonego, który zdolny jest stawać się "znakiem sprzeciwu", bez względu na naciski społeczeństwa permisywnego i na ostracyzm, jakiemu został poddany". Wielu zwraca dziś uwagę na podobieństwa, jakie łączyły te dwie wspaniałe postaci, i to w najmniejszych detalach. Byli do siebie podobni w postawach, umiejętnościach i upodobaniach. Wiele wydarzeń i doświadczeń przeżywali wspólnie. Dość wspomnieć, że 13 maja 1981 r. Lejeune gościł wraz z żoną na obiedzie u Papieża. Po miłym spotkaniu profesor udał się na lotnisko i kiedy znalazł się już we Francji, nagle złapał go skurcz. Natychmiast przewieziono go do szpitala. Było to w czasie, kiedy Jan Paweł II został postrzelony. Szpitalna rekonwalescencja Francuza trwała tyle, ile pobyt Papieża w szpitalu. Obaj byli ludźmi wszechstronnymi, o niebywałej kulturze i niespożytej energii w służbie człowiekowi, kochali poezję, filozofię i teologię, zachwycali się światem, pięknem stworzenia, a nade wszystko byli ludźmi modlitwy i głębokiej wiary. Lejeune w wolnych chwilach rzeźbił. Najczęściej małe różańce do noszenia na palcu. Rozdawał je później ludziom, by zbliżały ich do Boga. Dla niego - jak wspomina jego córka Clara - "była to modlitwa robotnika, który Bogu powierza dzieło swoich rąk". Jeden z nich, już po śmierci "Profesora", trafił do Jana Pawła II. Trzeba też wspomnieć, że na 33 dni przed śmiercią Lejeune´a, która nastąpiła w Poranek Wielkanocny 2004 r., Jan Paweł II powołał do istnienia Papieską Akademię Życia i na jej czele postawił właśnie tego umierającego już wtedy człowieka. Powierzając mu tę godność, Ojciec Święty powiedział: "Papież dał wyraz swej nadziei, mianując umierającego". W tym też czasie ks. kard. Fiorenzo Angelini, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Służby Zdrowia i Duszpasterstwa Chorych, której Lejeune był członkiem, przekazał cierpiącemu "Profesorowi" relikwie św. Faustyny.
Warto również zauważyć, że ów apostoł Ewangelii Życia, jak nazywał go Jan Paweł II, był przede wszystkim cudownym mężem i tatą pięciorga dzieci. Jak pisze jego córka: "Karmił nas i zaspokajał nasze oczekiwania, aby dać nam to, co uważał za najcenniejszy dar, jaki ojciec może dać swoim dzieciom: świadomość, że jest się kochanym, nieskończenie kochanym przez Boga".
Anna Bałaban
Nasz Dziennik Czwartek, 12 kwietnia 2012, Nr 86 (4321)
Autor: au