Jako się panny procesowały
Treść
Jeżeli sąsiad przesunął kopce graniczne; jeżeli dłużnik zalegał ze spłatą długu; jeżeli procenty od jakiejś sumy nie dochodziły; jeżeli chłopi klasztorni pobili się z chłopami sąsiada albo rządcy pokłócili się czy też „wrąbali” się do cudzego lasu; jeżeli prawo własności do folwarku, kamienicy, ogrodu ktoś zakwestionował; jeżeli spadkobiercy chcieli obalić czyjś testament, a klasztorowi przypadał na jego mocy jakiś zapis; jeżeli jakiś pieniacz się nudził, jeżeli jakiś hałaburda szukał ujścia dla nadmiaru energii, jeżeli bieda zajrzała do klasztoru i na gwałt szukano możliwości odzyskania jakiegoś zaległego od pół wieku posagu lub wierzytelności – zaczynał się proces.
„Moja serdeczna matusieńku – pisała w roku 1643 starsza benedyktynek orszańskich Anna Owłoczymska do ksieni nieświeskiej Radziwiłłówny – jużem, co miała sreberka, to wszystko zastawiła, a teraz i grosza nie mam w klasztorze, i Pan Bóg wie, czym siostry wyżywię… Zmiłuj się, dobrodziejko moja: kiedy by to sto kop odzyskać rychło, co naszego u księdza plebana słuckiego?”. Oczywiście, najpierw należało się o te sto kop groszy litewskich upomnieć prywatnie, potem przez przyjaciół, czyli polubownie, ale jeżeli nie poskutkowało? „Gdzie by prawem dostawać czego przyszło – napominają deklaracje chełmińskie – żadną miarą nic nie zaczną, aż dobrze rzecz ona uważona będzie: jeśli nie daremny nakład… Obrony prawnej używać mogą, gdzie inaczej być nie może. Lecz co by się przez jednanie i kompromis bez wielkiej szkody skończyć mogło, winne się będą nie zbraniać”, a nawet „zabiegać usilnie, aby w trudności jakie nie zachodziło, raczej trochę ustępując niż dla trochy wiele utracając z powinnym pokojem”. Niemniej i tak jeszcze, mimo częstego rzeczywiście „zażywania panów przyjaciół”, czyli odwoływania się do sądów polubownych, klasztory prowadziły wiele procesów, tak z własnego, jak i z cudzego zaskarżenia. Ponieważ zaś procesy ówczesne ciągnęły się długo, nieraz i przez kilka pokoleń – rzadki i krótki bywał czas, kiedy akurat żadnego nie toczono. Widzieliśmy już, że wydatki „na prawo” były jedną ze stałych pozycji w rozchodzie. Ćwierćwiecze rządów Eufemii Radziwiłłówny w klasztorze nieświeskim stanowiło pod tym względem wyjątek. Toczyła ona przez cały ten czas zaledwie kilka, i to bardzo krótkich procesów, zapewne z tej racji po prostu, że mało kto na Litwie śmiał się z nią prawować: nie dlatego, że ksieni benedyktynek oczywiście, ale że Radziwiłłówna.
Weźmy katalog archiwum któregokolwiek klasztoru – niech będzie benedyktynek wileńskich – a znajdziemy tam istną wokandę sądową:
- 1642–1704, Gałeccy z Jewłaszewskim. Jewłaszewski pożyczył od bernardynów nieświeskich 3000 złotych polskich; bernardyni przelali wierzytelność na Gałeckich, którym byli winni tyleż. Po Jewłaszewskim dziedziczyli Białłozorowie, z nimi więc z kolei procesują się kolejne pokolenia Gałeckich. W roku 1701 suma sporna urosła już z trzech do 49 tysięcy, Gałeccy zaś przelali wierzytelność na benedyktynki, aby one z kolei dochodziły zwrotu. Czego jednak widocznie nie zrobiły, bo brak o sprawie dalszych wiadomości.
- 1666–1671, benedyktynki z Humpertową. Humpertowa pożyczyła od klasztoru 500 złotych, po czym sfałszowała kwit i dowodziła, że dług już został zwrócony.
- 1683–1703, Horbatowski z Pacem. Jan Feliks Pac winien był Horbatowskiemu tysiąc złotych; po śmierci Paca (1700) Horbatowski pozwał o ten dług z kolei benedyktynki jako dziedziczki. Klasztor przegrał i zapłacił.
- 1625–1638, benedyktynki z Wolkanowskim z Sieliszcza o najazd i poczynione w Wiazyniu szkody.
- 1659, benedyktynki z mereszciańskimi Tatarami o rozboje. I tak dalej, i tak dalej…
Dokumenty potrzebne do procesów, a więc najpierw wszelkie przywileje klasztoru, dowody prawa własności, wyroki w poprzednich procesach, status causae itp., itd. – przechowywano niesłychanie starannie: „Przywileje też wszelakie klasztorne mają być w pilnym i bezpiecznym schowaniu i zawarciu, aby nikt ich nie przeglądał ani nie wydawał bez wiadomości ksieniej”. Jeśli spłonęły albo zaginęły, odtwarzano je, biorąc poświadczone kopie z akt urzędowych, do których poprzednio były wpisane. Toteż do dzisiaj ten właśnie rodzaj dokumentów jest najlepiej i najliczniej zachowany: gdyby tego nie pilnowano, to w następstwie wojny lub pożaru groziłaby także utrata majętności na rzecz jakiegoś przedsiębiorczego sąsiada. Nie zachowały się więc, na przykład, prawie żadne wiadomości „personalne” o siedemnastowiecznych benedyktynkach wileńskich: brak nawet kart profesji, brak dat zgonu, brak też jakichkolwiek zapisów o dokonanej w roku 1643 fundacji w Krożach! Ale za to sporo do dziś wiadomo o panu Tomaszu Koreywie Burnaku z Ciundziewicz, który prawował się z klasztorem o jakąś rodzinę chłopską, aby zaś tym skuteczniej dowieść swojej racji, w roku 1634 napadł zbrojnie na klasztor na czele pachołków; a nie mogąc wedrzeć się do środka (ostatecznie klasztor też miał pachołków, a przy tym furtę mocną), przynajmniej drzwi szablą pochlastał. Gdyby dzisiaj jakiś następca Władysława Łozińskiego chciał się zająć takimi dokumentami, znalazłby dość materiału na wielotomowe dzieło; ci jednak, którzy szukają jakichkolwiek innych wiadomości o klasztorach, często niewiele znajdują. Tu możemy procesom poświęcić tylko jeden rozdział, ilustrując temat bardzo nielicznymi przykładami.
Proces zaczynał się od pozwu otrzymanego lub też posłanego przeciwnikowi. W pozwie był zwyczaj puścić wodze fantazji, opisując doznaną krzywdę w najtragiczniejszych słowach i przedstawiając pozwanego w jak najciemniejszych barwach. We wspomnianej już sprawie z panem Burnakiem, po owej bójce przed furtą klasztorną, obie strony wezwały woźnych, aby złożyć zeznania i pokazać otrzymane rany. Panna ksieni przedstawiła trzech poturbowanych pachołków, skarżąc o napad pana Burnaka z pomocnikami; pan Burnak zaś prezentował własne guzy, oskarżając „jejmość pannę ksienię i wszystkie panny zakonne”, jak również Jana Rudominę Tusiackiego, szwagra ksieni, że go na miejsce podstępnie zwabili dla „okrutnego zbicia, tyrańskiego zmordowania i ledwie nie na śmierć zabicia”. Tak wyglądają pozwy we wszystkich sprawach, i nawet jeżeli pobili się między sobą parobcy folwarczni, oskarżano ich panów, że im to nakazali umyślnie, „przepomniawszy praw Boskich i wszelkiej poczciwości”. (Pozywając klasztor, dodawało się jeszcze: „oraz wokacji swojej zakonnej”.) Ten sam styl stosowano nie tylko do bójek, ale także do wszelkich oskarżeń o przywłaszczenie, o niepłacenie długu itd.
Gdy pozew przyszedł lub gdy się zdecydowano na wysłanie go, należało zatroszczyć się o „patrona”, czyli adwokata, który by sprawę poprowadził. Szukano oczywiście jak najlepszego, takiego, który by pilnie zajął się procesem i odpowiednio wymownie wystąpił w sądzie, a w miarę możności nie wziął też za swoje trudy zbyt wiele. Polecano sobie wzajemnie takich patronów:
„Poślę, moja matko, na tymże tygodniu, przez tego człowieka, któregom do spraw raiła waszmości mej dobrodziejce, pana Ancutę: nie zawiedziesz się waszmość, dobrze stawa i nie jest wydzierca. Stawa on i w asesoriach, wszyscy go zażywają panowie. Jest i drugi wzięty i pewna, że dobry, by i z piekła wyprowadzi sprawę; jeno że schizmatyk i że rad się napije, to co ma wielmożnych panów sprawy, to ten przystawów ma, co go strzegą, ale odległym niedobrze. Tego pana Ancutę zalecam”.
Ten list ksieni mińskiej Świrskiej do ksieni wileńskiej Gałeckiej obfituje w różne ciekawe szczegóły co do procesów. Gałecka pozwała właśnie o poczynione szkody sąsiada Wiazynia, kasztelana witebskiego Michała Kazimierza Kotła (tak się wtedy nazwisko „Kocieł” odmieniało!). Sprawa iść miała przed sąd podkomorski miński; Świrska więc, znając teren i ludzi, nie tylko doradza odpowiedniego patrona, ale także obiecuje poprzeć proces wszelkimi możliwymi sposobami:
„Za jegomości pana podkomorzego [Teodor Karol Drucki-Horski] ręczę; lubo przyjaźnie żyje z panem Kotłem, i teraz bodaj nie do niego zajechał z Wilna, jednak ręczę, że będzie za słusznością szedł, jest on prawdziwy człowiek, a ja też nieustajnie będę go prosić, i samej jejmości. W ostatku, jeślibym postrzegła co po nim tamtej stronie przyjaznego, dam wiedzieć waszmości, bo i teraz, jeżeli jest u pana Kotła, to musi tam być wzmianka o waszmości. On mnie powie: już i ja mam dla niego śliczne wyżląteczka…”
W swoją słuszność wierzyły zawsze niezachwianie obie strony. Że jednak tylko jedna mogła wygrać, ktoś zawsze odchodził z sądu z poczuciem krzywdy; by się przed takim końcem sprawy zabezpieczyć, panna Świrska nie dodawała już nic do wyżląteczek, ale groziła ni mniej, ni więcej, tylko straszną karą z nieba: „Pan Kocieł, że następuje na dobro zakonne, nie będzie go Bóg mnożył. I ja uboga doznawam na naszych przeciwnikach: gdy nie mogę się oprzeć, to mówię psalm Miserere przez dni czterdzieści. Pokaże Bóg, co Jego miłosierdzie każe: abo się opamięta, abo umrze – tego doznałam. Ja i panu podkomorzemu to powiem: jeśli nie będzie szedł sprawiedliwie, to będę ze zgromadzeniem moim mówić ten psalm! Zaczym go tak postraszę”.
Widocznie jednak ten sposób niewielu ksieniom był znany, gdyż w aktach pełno jest przeciwników, którzy ani nie ustępowali, ani nie umierali, ale przeciwnie prowadzili sprawę z niesłabnącą energią, nie zrażając się nawet jednym czy drugim niekorzystnym dla siebie wyrokiem. Mało kto umiał wtedy poprzestać na wyroku w pierwszej instancji, do nikogo już nie apelując. Chyba że rozpoczęto sprawę na los szczęścia, upominając się o to, do czego się nigdy nie miało prawa, a tylko w nadziei, że może właściciel coś jednak dla spokoju pozwoli utargować. „Roku 1720 panowie Tomiccy zaczęli proces o Dźwierzno i Gziki z pannami [toruńskimi], nie mając jednak widoków wygranej, wkrótce ustąpili. Także też Mikołaj Czapski, kasztelan gdański, proces rozpoczął o też dobra w roku 1753, ale zaprzestał, nie mając zgoła żadnego prawa”. Czasem też klasztor – jak we wspomnianym tu już procesie benedyktynek wileńskich z Horbatowskim – podporządkowywał się pierwszemu wyrokowi, aby dalszych mantyk uniknąć choćby za cenę przegranej. Zdarzali się jednak często przeciwnicy, którzy nie mając prawa za sobą, usiłowali osiągnąć swoje siłą i nękaniem: „Pani Ewa Szembekowa, chorążyna nadworna, na zgubę prawie klasztorną następując, nie tylko prowizji, należącej z Dębowej Łąki, oddawać nie chciała, ale jeszcze domy w Osieczku wiolencją kazała popodcinać”.
Jak zawsze, tak i tu wiele zależało od charakteru i usposobienia stron. I to obu: bo i przełożone, prowadzące procesy w imieniu klasztoru, reprezentowały bardzo różne typy psychiczne. Zdarzały się kobiety z dużym temperamentem, jak wojownicza ksieni cysterek ołobockich, Koźmińska, co to „tak była mocna i obrotna, że każdy, kto z nią miał interes, musiał dobrze zapocić czoła, nim doszedł końca”. Zapewne podobna do niej była i panna Świrska, której list cytowałam tu przed chwilą, i Franciszka Wiszowata (+1777), wielokrotna przełożona krakowskich bernardynek, która podwoiła dochody klasztoru przede wszystkim wskutek wygranych procesów. Był jednak i inny jeszcze typ psychiczny, szczególnie w procesach zawzięty, którego najlepiej chyba znaną przedstawicielką jest Zofia Dulska, ksieni benedyktynek toruńskich (+1631): kobieta nerwowa, w głębi duszy świadoma swojej słabości, rozpaczliwie usiłująca jej zaradzić przez agresję. Ten typ często tracił miarę tak w przedstawianiu swojej krzywdy, jak i w dochodzeniu jej na przeciwniku. Kronika klasztorna z lat przełożeństwa Dulskiej jest w trzech czwartych zapisem samych tylko procesów: protestacje, obdukcje szkód, rozprawy, apelacje…, aż wreszcie, kiedy kronikarka stwierdza z wyraźnym triumfem, że Gabriel Konopacki (zresztą powinowaty ksieni!) z płaczem musiał ustąpić z wyprocesowanej od niego wioski, mamy ochotę zawołać: Od neurotyków u władzy zachowaj nas, Panie! Ale też rozumiemy, czego starała się uniknąć Magdalena Mortęska, kiedy odprawiała specjalne rekolekcje, aby powściągnąć swój bojowy animusz i nie pognębić przeciwnika, który przegrał. Tak porusza się olbrzym, świadomy swojej siły i płynącej z niej odpowiedzialności. Ostatecznie najlepsze efekty i najtrwalszy spokój można było osiągnąć uprzejmością i taktem; jak to zapisano o Katarzynie Leżeńskiej, ksieni radomskiej (+1775), która „wielu obrońców i przyjaciół przez swoją zakonną akomodacją dla konwentu liczyła, i miłym traktowania sposobem wiele trudnych spraw i zawiłych interesów pomyślnie ułatwiła i szczęśliwie dokończyła”.
Prowadząc sądowy proces, można bowiem było wygrać, i to nawet kilka razy w różnych instancjach, a nie być zdolnym do „egzekucji”, czyli wykonania wyroku. Ba, można było właśnie po wygranej spodziewać się jeszcze większych kłopotów i niebezpieczeństwa. Benedyktynki sandomierskie miały pod koniec XVII wieku proces z jakąś nie wymienioną z nazwiska szlachcianką, która wzięła w dzierżawę wieś zapisaną klasztorowi, ale nie chciała ani dzierżawy płacić, ani z wioski ustąpić. Otrzymawszy wyrok, przysądzający im z powrotem ich własność, siostry usiłowały intromitować się do niej, ale zostały usunięte siłą, przy czym jednej z nich złamano nogę: nie w pozwie to zapisane, tylko w kronice, więc przypuszczalnie prawda. I nadal owa pani „wiele trudności czyniła”; kiedy zaś sprawa doszła aż przed trybunał lubelski, „nie mogąc nic wskórać w trybunale, przenajęła ludzi, aby pannę ksienię jadącą z Lublina do Czechowa w dołach [wąwozach] zabili. Lecz dziwną opatrznością Boską zjechała się w Lublinie [ksieni] z panną ksienią jarosławską; którą, zaprosiwszy do siebie, wysłała przed sobą. Która w pomienione doły przyjechawszy, natrafiła na zasadzkę, z której jeden wymierzył do niej pistoletem, lecz drugi, postrzegłszy, zawołał: Stój! nie panna to ksieni sandomierska, lecz jarosławska!”
Jak widać, opryszkowie musieli znać obie ksienie z widzenia! Albo może znali ich ekwipaże lub herby? Oczywiście, niedoszła ofiara zawróciła co koń wyskoczy „nazad do Lublina, przestrzegając o wszystkim pannę ksienię Chrząstowską, która manifest uczyniwszy, kaptywacją na tejże szlachciance otrzymała”. Nie doszło jednak do uwięzienia zażartej baby, gdyż ta, „dowiedziawszy się o tym, z desperacji umarła” – a może raczej ze złości dostała apopleksji? Z jej spadkobiercami załatwiono sprawę już całkiem spokojnie.
Nie był to wypadek odosobniony. Ksieni Ludwika Koźmińska miała proces z własną bratową, Sapieżanką z domu, która otrzymawszy wyrok przeciw sobie (chodziło o ustąpienie wioski), wystosowała do swego sługi list następujący:
„Mnie wielce miłościwy, panie Stempczyński. Dowiedziawszy się o niesłusznym i bezprawnym najeździe Sławina od ichmości panien zakonnych ołobockich, zdaję waszmości panu tę dyspozycję, aby palić [w piecu] nie dopuścić, jeść i pić do dania nie pozwólcie. A jeżeli jejmości panny ksieni ludzie wdzierać się będą, bronić się i nie dopuszczać. Posyłam prochów i ołowiu, i jeżeli co się stanie, ja odpowiadać będę. Zostając waszmości pana życzliwą siostrą, Marianna z Sapiehów Koźmińska, starościna wschowska. Die 26 januarii 1753”.
W ostateczności, jeżeli mimo wyroków sądowych winowajca nie oddawał tego, co był winien – Redde quod debes! – zwyczajem ówczesnym należało odebrać to siłą, czyli – „najechać, zajechać!” Zdarzało się to czasem i pannom siostrom, toteż chętnie wierzę w prawdopodobieństwo takiej sceny, jak opisana przez Zofię Kossak w Złotej wolności, kiedy to ksieni sądecka siłą ruguje nie płacącego dzierżawcę; w to tylko nie uwierzę, żeby na tę wyprawę zabrała pastorał, sprzęt bądź co bądź liturgiczny. Po prawdzie jednak, ilekroć dotąd zdarzyło mi się znaleźć zapisy o zajazdach dokonanych przez zakonnice, daleko im zawsze było do takich triumfalnych przewag, jak w owej powieściowej scenie; wręcz przeciwnie, okazywało się za każdym razem, że słaba płeć białogłowska, przez zakonną wokację do skrupułów sumienia przyzwyczajona, nie może się mierzyć na tym polu z ludźmi zdecydowanymi przeprowadzić swoje per fas et nefas. Bardzo charakterystyczna jest pod tym względem opowieść o zajeździe dokonanym około roku 1650 przez ksienię benedyktynek radomskich Mariannę Tarłównę, którą przeciwnik spędził z pola razem z „sądowymi grodzkimi” (pachołkami), gdyż sam dysponował oddziałem dragonów. Jeszcze dramatyczniejszy przebieg miała próba zajazdu dokonana przez benedyktynki lwowskie w roku 1741. Powróciwszy, spisały one nawet wierszem „Diariusz zajazdu rusiatyckiego” – widać, że takie przeżycie domagało się wyjątkowej formy opisu! Sekretarkę Annę Wolską z trzema siostrami wysłała ksieni po wygranym procesie w towarzystwie „subdelegata lwowskiego” i odpowiedniej asysty, aby intromitowały się do majątku dłużnika, zresztą wielkiego pana, posiadającego w sąsiedztwie także inne włości. Przez tydzień był zupełny spokój: intromisji dokonano bez przeszkód i zapewne urzędnik z pachołkami odjechał; siostry zaś pozostały, aby odebrać jesienną dań i czynsze. Był to bowiem koniec października, normalnym zaś terminem wszelkich opłat i danin był dzień św. Marcina (11 listopada). Tymczasem pilnowały zwykłych jesiennych prac folwarcznych. Aż któregoś dnia nagle zjawił się sługa dłużnika, „Jankiewicz gubernator z hałastrą”: siostry, które zastali, wyciągnęli siłą ze dworu i wywieźli poza granice majątku. Pozbyli się jednak w ten sposób tylko dwu starszych zakonnic; dwie młodsze były właśnie na Mszy, zapewne w jakimś odległym kościele obrządku łacińskiego, bo na miejscu była tylko cerkiew unicka. Do niej to, widząc, co się święci, schroniły się owe młodsze siostry po powrocie i wytrzymały tam wielodniowe oblężenie na chórze; potem tułały się po różnych chałupach, skąd je to siłą wyciągano, to dymem wykurzano… Utrzymały się jednak we włościach do końca listopada, „kończąc z pracą czas tego zajazdu”: może to było potrzebne dla udowodnienia faktycznej rezydencji? Wróciły do klasztoru mocno poturbowane, a dumne z siebie, jakby Trembowlę przez Turkami obroniły… Dziwne bywało w owych czasach materii pomieszanie. Niemniej wierzytelności nie odzyskano: mimo całej bojowej ofiarności panny siostry nie dysponowały siłą przeciw sile.
Fragment książki „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII–XVIII wieku” Małgorzaty Borkowskiej OSB. Zobacz inne publikacje:
Źródło: ps-po.pl, 11 sierpnia 2017
Autor: mj