Jak się powodzi tamtym zbrodniarzom
Treść
Znakomita większość niemieckich zbrodniarzy wojennych nigdy nawet nie zobaczyła sądowej ławy. Wielu z nich dożyło starości w spokoju i dobrobycie albo żyje nadal. Od 1951 roku, kiedy państwo RFN zaczęło ich ścigać samodzielnie, niemieckie sądy skazały zaledwie - tu szacunki są różne - od 1 do 4 procent wszystkich zarejestrowanych poszukiwanych.
Jak wynika z badań Instytutu Historii Najnowszej w Monachium, po wojnie spośród około 173 tys. podejrzanych o zbrodnie wojenne skazano niecałe 6,6 tysięcy. Z tego 12 osób otrzymało wyrok śmierci, 163 dożywocie, około 6,2 tys. wyroki więzienia. 114 osób obciążono jedynie karą grzywny. W sumie tylko 1,1 tys. zostało osądzonych za morderstwo. Przykłady?
Carel Klaas Faber, który służył w wywiadzie SS na terenie Holandii, a w 1940 r. zgłosił się dobrowolnie do Waffen-SS. W 1944 r. skazano go na śmierć za morderstwa na setkach więźniów. Później karę zamieniono na dożywocie. W 1952 roku Faber uciekł z więzienia do Niemiec, gdzie do dziś żyje spokojnie w Ingolstadt w Bawarii. Mimo dowodów zebranych przez sąd holenderski w 1957 roku sąd w Duesseldorfie odmówił wszczęcia postępowania, twierdząc, że nie posiada wystarczających dowodów jego winy. Kolejny przykład: Heinrich Boere, członek Waffen-SS. Ma 88 lat i przebywa w Niemczech. Holenderski sąd skazał go na śmierć w 1949 roku za zbrodnie, jednak później wyrok zmieniono na dożywotnie więzienie. Niemieckie władze odmówiły wydania go, uznając orzeczenie za nieprawidłowe. Dopiero w 2009 roku rozpoczął się jego proces w Akwizgranie. Boere może jednak spać spokojnie, bo świadkowie, którzy mogliby go obciążyć, już nie żyją.
Niemiecki wymiar sprawiedliwości traktuje zbrodnie hitlerowskie jak zwykłe czyny kryminalne. Aby uzyskać wyrok skazujący, trzeba udowodnić konkretny mord - i to bardzo skrupulatnie, trzeba określić, gdzie, kiedy, o której godzinie miał on miejsce. A to niezmiernie trudne, chociażby ze względu na brak świadków. Dlatego z reguły oskarżeni załoganci obozów koncentracyjnych wychodzą z niemieckich sądów bez szwanku.
Co się stało z niemiecką załogą Sobiboru? Zaledwie kilku z żyjących po wojnie jej członków doczekało wyroku w Niemczech. Ericha Bauera, odpowiedzialnego za przebieg gazowania w tzw. obozie nr III, skazano w Berlinie w 1950 r. na karę śmierci, zamienioną na dożywocie. SS-Scharfuehrer Josef Hirtreiter, morderca z Treblinki i Sobiboru, otrzymał dożywocie i zmarł w więzieniu we Frankfurcie nad Menem w 1978 roku.
Hubert Gomerski (dowódca leśnego komanda - Waldkommando) także został skazany na dożywotnie więzienie. W 1965 r. odbył się drugi proces zwany "sobiborskim" - wyrok dożywocia usłyszał wówczas SS-Oberscharfuehrer Karl Frenzel, który zajmował się m.in. rozładowywaniem transportów Żydów na dworcu kolejowym. Wyszedł już po 16 latach z więzienia. Inni członkowie załogi obozu zagłady w Sobiborze, tacy jak: Franz Wolf (dowodził komandem rozbierającym ofiary), Erich Fuchs (zaopatrzeniowiec), Alfred Ittner (buchalter, zajmował się konfiskatą wartościowych rzeczy znalezionych przy Żydach), Erwin Lambert (budował komory gazowe), Werner Dubois (Waldkommando) - zostali wtedy uznani współwinnymi morderstw.
Dwóch z nich skazano na 3 lata, dwóch na 4, a jednego na 8 lat pozbawienia wolności. Wszyscy wyszli z więzienia dużo wcześniej. Aż pięciu z oskarżonych, pomimo zeznań naocznych świadków i innych dowodów winy, zostało w 1965 roku w Hagen uniewinnionych, bo sąd orzekł, że dowodów jest zbyt mało. Byli to esesmani: Erich Lachmann, Hans-Heinz Schuett, Heinrich Unverhau, Robert Juehrs i Ernst Zierke. Główny inspektor niemieckiego obozu zagłady Sobibór SS-Sturmbannfuehrer Christian Wirth zmarł w 1944 r. w dzisiejszej Słowenii. Następca Franza Stangla na stanowisku komendanta obozu Franz Reichleitner zakończył żywot w 1944 roku w Rijece (Istria). Późniejszego komendanta obozu w Sobiborze SS-Obersturmbannfuehrera Franza Stangla złapano dopiero w 1970 roku. Sąd w Duesseldorfie skazał go na dożywocie. Natychmiast złożył apelację, ale wyroku nie doczekał, zmarł w 1971 roku. W 1976 r. przed sądem w Hamburgu stanęło kolejnych sześciu członków załogi z Sobiboru. Wszystkich uniewinniono.
Po klęsce III Rzeszy sądy specjalne oraz nazistowskie prawa wyjątkowe zostały zniesione przez Sojuszniczą Radę Kontroli Niemiec, KRG - Kontrollratsgesetz. Był to organ wojskowy z siedzibą w Berlinie, działający w okresie od sierpnia 1945 roku do marca 1948, sprawujący władzę zwierzchnią na terytorium pokonanych i okupowanych Niemiec w imieniu rządów czterech mocarstw koalicji antyhitlerowskiej - Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji i Związku Sowieckiego.
Wygodna amnestia
W sierpniu 1951 r. KRG przekazał sprawy nazistów sądom niemieckim. Od tego momentu procesy były prowadzone w przypadkach, jeżeli sprawcami byli obywatele niemieccy lub jeżeli przestępstwa dokonano na niemieckim obywatelu. Paragrafy: 211 niemieckiego KK - morderstwo, 212 KK - zabójstwo, 225 i 226 - uszkodzenie ciała, 239 - pozbawienie wolności. Odpowiedzialni za oskarżanie w takich sprawach stawali się niemieccy prokuratorzy w zależności od miejsca popełnienia czynu albo ta prokuratura, gdzie sprawca był ostatnio zameldowany. We wszystkich tego typu procesach sprawy były traktowane jak procesy kryminalne. Ponadto zgodnie z niemieckim prawem przestępstwo zabójstwa w rozumieniu § 212 (Todschlag) niemieckiego kodeksu karnego ulega po 15 latach (w niektórych przypadkach po 20) przedawnieniu. Postępowania w sprawach nieulegających przedawnieniu morderstw w rozumieniu § 211 (Mord) niemieckiego kodeksu karnego najczęściej umarzano z powodu niemożności wykrycia sprawców.
Rząd federalny już kilka lat po wojnie postanowił jeszcze bardziej zadbać o swoich obywateli, w tym także o zbrodniarzy, i przy powściągliwej reakcji państw zachodnich uchwalił dwie amnestie (31 grudnia 1949 r. i 17 lipca 1954 r.). Ustawy te były korzystne dla byłych członków SS, SA i NSDAP, na których ciążył wyrok lub którym groziły procesy sądowe. Ustawy dotyczyły także byłych członków Wehrmachtu, którzy dokonali zbrodni wojennych. Ogólnie amnestia objęła wszystkich zbrodniarzy wojennych, którym według niemieckiego prawa groziło do trzech lat więzienia. A to (biorąc pod uwagę zasadę postępowania w sądach - zbrodnie nazistowskie sądzono jak zbrodnie kryminalne) mogło dotyczyć wszystkich byłych członków SS, SA lub nawet Waffen SS, bo z reguły przecież nic nie można im było udowodnić poza wszelką wątpliwość. Amnestia teoretycznie miała dotyczyć tylko niezbyt groźnych przestępców (kary do trzech lat), ale w konsekwencji była prezentem dla wielu prawdziwych zbrodniarzy.
Jakby tego było mało, w maju 1955 r. dopisano do traktatu z 23 października 1954 roku z Paryża, dotyczącego nowych zasad "okupacji" Niemiec przez USA, Wielką Brytanię, Francję i Holandię, protokół, w którym (art. 3, rozdz. 3), że już raz skazani lub uniewinnieni przez sądy alianckie niemieccy zbrodniarze nie mogą być ponownie sądzeni. Oznaczało to w praktyce, że nawet gdyby odnalazły się dodatkowe dowody ich winy, to i tak już raz uniewinnionych lub skazanych na niewielkie wyroki zbrodniarzy nie będzie nigdy można ponownie skazać przed niemieckimi sądami.
Sprawa Demjaniuka
Po wielu latach Niemiecki Sąd Najwyższy (Bundesgerichtshof) uznał, że jest możliwe sądzenie potencjalnego zbrodniarza wojennego w Niemczech i przekazał sądowi w Monachium sprawę 89-letniego dziś Johna Demjaniuka, podejrzanego o współudział w zamordowaniu ponad 29 000 Żydów, w tym także obywateli niemieckich i polskich. Amerykanin ukraińskiego pochodzenia John Demjaniuk jest podejrzany o to, że był członkiem komanda SS, które zajmowało się na terenie Generalnej Guberni eksterminacją Żydów. Pełnił służbę jako strażnik w obozach koncentracyjnych na Majdanku, w Treblince, Sobiborze i Flossenburgu.
Prokuratura zarzuca mu współudział w zamordowaniu łącznie ponad 100 tys. Żydów. Demjaniuk został deportowany do Izraela, gdzie w 1988 r. skazano go na karę śmierci za mordowanie Żydów w obozie zagłady w Treblince. Lecz po pięciu latach izraelski Sąd Najwyższy uchylił ten wyrok, uzasadniając, że nie można z całą pewnością udowodnić, że skazany jest strażnikiem z Treblinki zwanym Iwanem Groźnym. Demjaniuk w latach 90. wrócił do USA.
Obrońca Demjaniuka Ulrich Busch żąda umorzenia procesu, który toczy się od poniedziałku przed sądem w Monachium. - Powstaje pytanie, jak to możliwe, że przełożeni i wydający rozkazy są niewinni, a podwładny jest winien - powiedział Busch i wyliczył, że w 1976 roku w Hamburgu sąd uniewinnił niemieckiego esesmana, który był instruktorem w byłym obozie szkoleniowym dla SS w Trawnikach, a także w 1966 roku sąd w Hagen postąpił podobnie w stosunku do innego Niemca. - Jak to jest możliwe, że stosuje się w sądownictwie dwa różne standardy postępowania? - zapytał w sądzie obrońca oskarżonego o zbrodnie Ukraińca i przy okazji oskarżył niemiecki sąd i prokuraturę o samowolę i stosowanie podwójnych standardów.
Prawnicy nie mają wątpliwości, że będzie to bardzo trudny proces. Upływ czasu, brak świadków, pytanie, czy niemiecki wymiar sprawiedliwości może orzekać w sprawie czynów popełnionych przez człowieka, który nigdy nie był obywatelem RFN, sądzić za czyny popełnione za granicą oraz wyrokować wobec obywateli obcych państw.
Typowa pokazówka
Jak zaznaczył dziennik "Frankfurter Rundschau", prawdziwi sprawcy zbrodni, czyli instruktorzy SS, przez te wszystkie lata pozostali bezkarni. Gazeta przy okazji obraziła Polaków, podając, jakoby wśród pomocników SS-manów szkolących się w obozie w Trawnikach byli oprócz Rosjan i Ukraińców także Polacy. - Nigdy żaden Polak nie szkolił się w Trawnikach, jest to zwykłe kłamstwo, za które można wręcz wytoczyć niemieckiej gazecie proces - twierdzi historyk IPN dr Bogdan Musiał. Jego zdaniem, proces Demjaniuka jest typową pokazówką, mającą ukazać pozytywną rolę Niemiec jako ostatniego sprawiedliwego, ścigającego zbrodniarzy. Niemiecki wymiar sprawiedliwości postanowił sądzić właśnie Demjaniuka, który był naprawdę tylko strażnikiem w niemieckim obozie zagłady Sobibór, a przez lata puszczał wolno prawdziwych sprawców. - Żaden z Niemców, który w tych latach brał udział w zbrodniach, nigdy nie był przez niemiecki wymiar sprawiedliwości skazany. Przy takich dowodach jak w przypadku Demjaniuka nie były nawet wszczynane procesy sądowe, a on jest naprawdę w pewnym sensie ofiarą - powiedział nam Musiał. - Nie zamierzam go bronić, być może dokonał okropnych rzeczy, ale on i wielu innych wziętych przez Niemców do niewoli Rosjan i Ukraińców naprawdę musieli wykonywać rozkazy niemieckich instruktorów, ponieważ w przeciwnym wypadku bez wyroku natychmiast byli zabijani - dodał historyk, jeszcze raz powtarzając, iż nie zamierza ich tłumaczyć. Musiał nie ma wątpliwości, że obecny proces to wynik poprawności politycznej i prowadzonej obecnie przez Niemcy polityki historycznej. - Nie twierdzę, że media, publicyści i historycy robią to z pełną świadomością. Ale faktem jest, że w mediach opisujących proces Demjaniuka darmo by szukać nazwy "niemiecki", tam słowo "Niemcy" prawie nie pada, czytamy jedynie o nazistach, esesmanach, jest też Ukrainiec i ewentualnie polski obóz - powiedział nam Musiał, dodając, że jest to klasyczna metoda spowodowana niemiecką polityką historyczną.
- Zbrodnie Niemców tamtego okresu są systematycznie odgermanizowywane, już nie są niemieckie, tylko nazistowskie, no, chyba że ktoś ewentualnie uzna, iż polskie. Sami naziści to nie bardzo wiadomo, kto to jest. A teraz jeszcze dochodzi ukraiński esesman i to jest bardzo niepokojące, ponieważ jest to coś w rodzaju przypieczętowania, iż naziści mają kojarzyć się od teraz z Ukrainą - uznał Bogdan Musiał.
Marek Bem, dyrektor Muzeum Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego, któremu podlega Muzeum Byłego Hitlerowskiego Obozu Zagłady w Sobiborze, w rozmowie z nami potwierdził, że John Demjaniuk nie jest jedynym skazanym członkiem załogi obozu zagłady w Sobiborze i obozu szkoleniowego w Trawnikach, ale faktem jest, że wielu z nich niemieckie sądy uniewinniły.
- Jedenastu strażników (wachmanów) z załogi obozu otrzymało wyroki śmierci w Związku Sowieckim, a osiem osób zostało skazanych na ciężkie roboty - powiedział nam Bem. Dodał jednocześnie, że nie rozumie, dlaczego zarówno w 1950 roku przed sądem berlińskim, jak i w 1965 roku przed sądem w Hagen w tej samej sprawie doszło do aż pięciu uniewinnień. - Ja nie akceptuję metody prowadzenia tego typu procesów przez niemieckie sądy, gdyż tamtejsi sędziowie nie oskarżali ich już za sam fakt bycia wśród członków załogi obozu, lecz za określone czyny kryminalne, a wtedy jest bardzo trudno udowodnić, że dany oskarżony określonego dnia zrobił innej osobie coś złego - powiedział nam Bem.
Waldemar Maszewski, Hamburg
"Nasz Dziennik" 2009-12-04
Autor: wa